Przysięgam, przestanę jeździć do roboty!
Ja wiem, że sądzicie, że ja to sobie wszystko wymyślam i już nawet sama zaczęłam się zastanawiać, że może za dużo Disneya albo coś mi dzieci do żarcia dorzucają?
Czy jednak jest jakaś niewytłumaczalna magia na tej wiosce? Bo znowu mi się to przytrafia!
Mało, że wracając porannym kursem jechałam z opisaną wczoraj testosteronową panią od pana.
Bo kiedy odbiłam się w chacie od poduszki i znów pognałam na przystanek, to czekając na mój upiorny autobus stoję, patrzę i oczom nie wierzę: moja konduktorka wyrwała jednak jakiegoś gościa i nawet wysiadła się z nim migdalić na chwilę przed pętlą. Może ja ich sobie wszystkich tworzę w głowie, a potem oni się materializują i dlatego to miasto jest takie straszne mentalnie, bo ja mam wyłącznie katastroficzne wizje?
W każdym razie - wszyscy wsiadamy, jedziemy. Myślę: pierdzielę nie siadam w Szklanej Pułapce, dziś wybieram bardziej otwartą przestrzeń, miejsce siedzące za barierką pośrodku autobusu. Dobry punkt obserwacyjny nowej adaptacji "Love Story" w reżyserii Śląskiego Konsorcjum Autobusowego, a i w razie towarzystwa jakiegoś smrodogeneratora, to i łatwiej będzie przez tę barierkę zwymiotować.
Przypatruję się na ten efemeryczny flirt różowej konduktorki-modliszki, która wykłada panu swoje rozterki sercowe. Używa stylu gansta-romantic jak i mnogich "kurw maci" i że by tamtej wtedy "zajebała", podkreśla też często, że ten drugi, o którym opowiada to właściwie "niech się już pierdoli".
Stoją blisko mnie i blisko siebie i dobrze stoją, bo ona odziana w letni obuw, trzęsie się ni to z emocji, ale raczej bardziej z zimna, bo na dziś wzuła szarą mini i cieniuchne rajstopy z lajkrą, na oko 15 DEN. Jesteśmy tak blisko, to się laska przynajmniej ogrzeje, załatwimy to jak bawoły amerykańskie - w kupie cieplej.
I właśnie wtedy, kiedy wyobrażam sobie ostatni trzask lajkry w rajstopach przed ostatnim tchnieniem, otwierają się drzwi pojazdu na przystanku wywrzeszczanym przez nowego lektora, który potrafi znienacka wysadzić z fotela nawet umarłego - WYSOCKIEGOOO!!! PLAC GRUNWALDZKI!. Jezu nie wiem, kto to czyta tak wyrywnie. Chyba hip-hop jakiś.
No ale właśnie wtedy, po kilku nieudanych próbach wejścia za pomocą twarzy przez ścianę, przez te otwarte drzwi wtacza się chłopisko o prezencji Kucaja Stanisława i takiej też aparycji. Asekuruje go jakiś mniejszy typ. A najlepsze jest to, że Staś II trzyma pod pachą ubranego w płaszczyk z kapturkiem, trzęsącego się pieska rasy shih tzu. Wygląda to równie komicznie, co widok harleyowca z Hells Angels z yorkiem w torebce. Chłop ma ze 2 metry i (musiałabym zapytać Lupy) ale generalnie składa się w 80% z karku.
A jeszcze lepsze jest to, co dzieje się później. No bo jakże by inaczej? "Goryl" goryla wskazuje mu miejsce obok mnie i sadza tam jego i pieska. Ja pierdolę, czy ja wiem, co ja ćpię? - myślę w głowie w momencie, gdy kark zwala mi się częściowo na kolana. Bolało. I śmierdziało, bo był kompletnie pijany.
Shih tzu, którego zresztą "Góra" chciał mi dać kilkukrotnie po drodze, wlepia we mnie te swoje wyłupiaste oczka spod blond kiteczki i trzęsie się nie mniej niż nogi konduktorki.
Mijają długie minuty i 2 odległe przystanki, podczas których chcąc-nie chcąc poznaję "szwagra", dowiaduję się, że jestem nawet ładna z profilu i dlatego koniecznie musimy się umówić, że pies pochodzi z nieszczęśliwej rodziny itd. Cały czas trzymam faceta na kolanach. W wyobraźni analizuję narzędzia, jakie mogę mieć przypadkiem w 50 litrowej torebce podręcznej. Coś, czym muszę uciąć sobie nogę, żeby się uwolnić spod ciężaru. Wiem, że mam mało czasu, a zaraz będzie jeszcze gorzej, bo gość opada z sił i opada na mnie całym sobą. Chuchając mi w twarz. Nie potrafię nic wymyślić. Poza tym, że mam w torebce pomidora, ale na chuj mi w tej sytuacji pomidor?!
I wtedy zjawia się ona. Różowa Modliszka. Wciąż nie mogę w to uwierzyć, ale uderza z nimi w końskie zaloty, ooojej - jaki ładny piesek, a jaki ma fikuśne ubranko, a jak się trzęsie, ha ha! prawie jak ja dzisiaj w tych rajstopach, bla bla bla. Facet łypie spod oka to na nią, to na mnie z pytaniem "Ale o so jej chosi?" i gdy zasępia się nad sensem tej paplaniny, ja przeciskam się ku wyjściu, szorując tyłkiem o jego kolana, z czego jest wyraźnie zadowolony, sądząc po mruczeniu...
The End
1 komentarz:
uśmiałam się. Cały Wałbrzych, dobrze, ze tam nie zostaliśmy :D chociaż, chuj wie, może bym w Wałbrzychu raka nie miała? (myślę, ze on by tam nie wytrzymał po prostu ;D)
buźki
Prześlij komentarz