czwartek, 2 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział VI



Jak słodko zostać świrem!
  


Czwartek, 2 września 2010r.  Nad bladym ranem zwlekłam swoją bladą padlinkę z centrali taxi przed oblicze rozklekotanego niemniej jak ja autobusu linii 33, z dotkniętym obłędem kierowcą w środku. Podróż pełna scen z klasyków Hitchcocka, podczas której m.in. prawie przejechaliśmy kota, doprowadziła mnie przed próg Strasznego Dworu vel domostwa. Skradając się w ciemnościach z naiwną nadzieją, że pacholęta śpią jeszcze, już u drzwi łazienki, usłyszałam słodki szczebiot pociech mych: "Mamoooo, jeeeść! Siku! E,e! Ała! Kici-kici!".  Oraz plask kota Lucka, który stanowi od jakiegoś czasu materiał treningowy dla Jagody, pragnącej wystartować w lidze żłobkowej NBA.

Nakarmiwszy, przewinąwszy, napoiwszy i uspokajawiwowowszy gromadę, pospiesznie próbowałam się doprowadzić do stanu używalności i umyłam głowę z roztargnienia w kuble wody z ostatniego mycia podłogi w 1994r. Przebrałam też starszego potwora za grzeczne dziecko, używając modnej w tym sezonie tuniki w marynarskie pasy i czarnych, zgrzebnych spodni, prawdopodobnie od piżamy. Dla niepoznaki, na włochatej głowie uplotłam jej dwa niewinne kucyki.

Ponieważ nie spałam po upierdliwej nocce w pracy, w drodze do szkoły mamrotałam pod okopconym fajkami nosem jakieś mantry, że taksóweczka czeka i jaki adres i w ogóle, jaką wódkę ma kupić kierowca? Dziecko nie mogło doczekać się szturmu na salę zabaw, na której pragnęło od zawsze bawić się w pożogę i zniszczenie, no to byłyśmy wcześniej i sterczałyśmy bez sensu pod szatnią chyba ze 20 minut, które mogłabym przecież już dawno wykorzystać w sposób nieprzyzwoity z Morfeuszem. Ostatecznie porzuciłam mesKalinę w placówce opiekuńczej i modląc się w duchu o opiekę nad wątłymi murami szkoły 1000-lecia im. Gustawa Morcinka und Łyska z Pokładu Idy, podczas trzęsienia ziemi i żeby ruchy tektoniczne nie dotarły na Południe Osiedla, bo Ja Tam, Kurna, Zamierzam Spać, runęłam w poduchy.

Zbudził mnie krzyk. Jagody. Pamiętała dobrze nauki starszej siostry, że mateńkę trza budzić siłą głosu odpowiednią tembrowi Celine Dion tuż po komunikacie, że Titanic tonie i że za piosenkę promującą film, dostanie tylko 25 dolców . Wskoczyłam w spodnie (chyba ojca) i pobiegłam do depozytu odebrać córkę.
Widok przykry był. Posród spokojnych, pilnie kończących kolorowankę dzieci, stała ci ona, z glutem po sam pas, w stanie ulubionego amoku i transu pt. Nic Do Mnie Nie Trafia. Chlipała i wrzeszczała, bo nie zdążyła skończyć malować i nigdzie stąd nie pójdzie i świat jest do dupy. Ciśnienie moje osiągnęło pułap tak wysoki, że gdybym miała możliwość podłączenia się do tej maszynki miarującej parametry pulsu, której moja mama używa w celu wykręcania się od opieki nad wnuczętami, ta wystrzeliłaby radośnie w kierunku pierścieni Saturna (mówię o maszynce, Halyna ma chorobę lokomocyjną). Myśl, Miśnia, myśl - nie daj się ponieść, myśl o rzeczach PRZYJEMNYCH, o muzyce Pixies myśl, o nocach na Klasztorzysku, o pizzy "4 sery" z Biedronki...

Cóż było robić? Po długich pertraktacjach, w końcu obezwładniłam młodą i doprowadziłam na miejsce meldunku. Niestety,srogi humor  nie odpuścił i co gorsza udzielił się krwiopijczyni młodszej. Więc dzieci piszczały i wyły, tupały, wydawały ultradźwięki, a z mej gardzieli jątrzyły się przy tym dźwięki niepogodne, informujące wszystkich sąsiadów, że jestem w głębokiej... niedoli.

Byłam tak rozsierdzona, że już sama nie wiedziałam, do którego ojca mam zadzwonić najpierw. Bo trzeba Wam wiedzieć, że wywodzę się z rodziny o tak głęboko zakorzenionym w tradycji  patriarchacie, że ojciec jest dobrem nadrzędnym więc mamy ich wielu, u mnie przypada po jednym, osobnym, na dziecko :) Ostatecznie zadzwoniłam do ojca proboszcza i dopiero kiedy wyrzuciłam w słuchawkę ostatnie 2 hity Behemota, zrobiło mi się tak jakoś lżej na wątrobie (której nie mam).

A jutro od nowa...

Amen.


GRY