sobota, 18 lipca 2015

154 - Bamboocha na Wałbrzych!


This is Fuckin' Awesome! 

Mój mąż ubrany jedynie w bokserki, buty robocze i zatyczki do uszu, skropiony obficie maślanką w celu zniwelowania skutków skopcenia się na słońcu zagórzańskiej plaży wyjebuje otwornicą do betonu kolejną dziurę pomiędzy izbami. 
Kadr dosłownie jak z filmu porno. 
Maślanka majestatycznie ścieka mu po klacie, dając niepohamowane wrażenie, że właśnie stado czyścicieli basenów naraz eksplodowało na niego ejakulacją niespodziewaną niczym atak na Pearl Harbor. 
W tym filmie powinnam od niechcenia zdziwić się wizytą tylu naraz meksykańców z siatkami do łowienia liści i w obowiązkowych białych skarpetach, ale przecież nie mogę. 
Właśnie klęczę (nadal w stroju kąpielowym Free Willy) i panicznie ogarniam te wiekuiste miejsce budowy. 
Kurz unosi się wszędzie. 
Szary wiruje pył. 
Oboje plujemy gruzem na podłogę. 
Bo niby po cholerę zachowywać pozory, gdy za odsuniętym meblem znalazłam kanapki sprzed wielkiego kryzysu, strój od w-fu, o którego zgubienie oskarżyłam Kalinę, ciuchy, w które już się nie zmieszczę, masę zabawek i pół kiełbasy śląskiej z XIX wieku? 

W tym całym hałasie moje koty spokojnie jedzą z miseczek. 
Pies ani drgnie. 
Nic już ich nie zdziwi. 
Zbyt długo mieszkają w psychiatryku.

Zdecydowanie urlop dobiega końca. Jeszcze nigdy tak gorączkowo nie planowałam przez 14 dni najlepszego wypoczynku w moim życiu, by będąc u szczytu kreacji zorientować się, że jednak pojutrze trzeba walić do roboty.

Za to mam bonusy. Tak bardzo codzienne.

Bonus 1 (urlopowy początek):
Od godziny 14:00 dziś - URLOP. Niestety nie zauważyłam żadnej różnicy: dzieci, posiłki, sprzątanie, dzieci, posiłki, sprzątanie... blablabla. Potrzebuję posiłków do sprzątnięcia dzieci (parafrazując mój codzienny chleb).

Bonus 2 (urlopowy koniec. koniec ze mną):
Moje wielkie plany na 2 tygodnie sprzątania w domu wzięły w łeb i raczej nie da się tego ukryć.
Jagoda z przejęciem wybiega z wc-tu i trajkocze:
- Mamo! Wiesz, że mamy w łazience pająka?!
- Hm. Nie wiem.
- Mamy! Takiego ogrrrromnego! Mam świetną wiadomość: po pierwsze - to jest dziewczynka. I ona urodziła! I teraz jest tam pełnooo malutkich pajączków!

Hm...

Ostatecznie nie takie pająki miotały mi się w zasięgu wzroku. Poniżej Giant Spider Attack prosto z pracy:





 I to nie są, kurde, żarty.

W międzyczasie wzięłam udział w imprezie, której Chodakowska może co najwyżej buty lizać. Wesele Izy i Żuka. Gdybym była ciut mniej popierdolona, to może bym sobie wytłumaczyła, iż tańczenie przez dwie doby może mnie zabić tudzież trwale uszkodzić, no ale po co? Do tej pory porozumiewam się z resztą świata (czyli lodówką) za sprawą specjalistycznych sprzętów na pograniczu robotyki i nawet ten post jest pisany na wypożyczonym od Stephena Hawkinga zestawie.

Jakby nieszczęść było mało, paliło się składowisko bajo-hajo Mo-Bruk. Wprost wybornie! 

Stary nabrał jakichś przedziwnych właściwości i od tej pory nie możemy przechodzić zbyt blisko monopolowego.
A ja palę faje i żuję gumę na ranczo. Wśród stada śmiercionośnych szerszeni, które akurat teraz postanowiły się udomowić. U nas. Bo niby czemu nie?

I tak właśnie upłynął mi niczym upławy ten wolny czas . Z dziećmi. Z wyjebującym dziury w ścianach mężem. Z pragnieniem vendetty. I tortur. Rodzinnie.


Tak więc buziaki. I ludzie!!! Wypierdzielajcie z tego miasta, gdy tylko nadarzy się okazja! Choćby, kurwa, do Dziećmorowic. Nawet do samego piekła! Po prostu w pizdu. Bo już kawałek dalej, w Zagórzu Śląskim spotkacie stężenie tandety i Wałbrzycha.

Jak co roku w Chałupach
Gdy zaczyna się upał
Słychać wielki szum
Można spotkać golasa
Jak na plaży w Mombassa
Golców cały tłum.
Znów się będą rozbierać
Miss Natura wybierać
Przez wieś przeszedł dreszcz
W krzakach siedzą tekstylni
Gryzą palce bezsilni
Zaklinają deszcz.



GRY