środa, 1 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział V



Matka Polka zagląda w krater Wezuwiusza


Drogi Pamiętniczku! W poprzednim odcinku zajęłam się (zupełnie bez celu i sensu, ale to cała ja) dumaniem nad tym, dlaczego dzieci mogą bez umiaru i uszczerbku zajadać się świństwami zdającymi się być pochodnymi odrdzewiacza, wc-pickera i lakieru do paznokci, a my nie. Oczywiście boleję nad tym, bo o ile bardziej ekonomiczne by było moje życie, gdyby zamiast szlachetnych trunków, można by strzelić sobie lampkę petrygo lub odżywiać się samym glutaminianem sodu. A tak – bankrutuję w tesco przy kasie pełnej żywności drogiej, choć jakościowo bliższej śruty dla zwierząt, a desperados (o zgrozo!) kosztuje 4,15 zł.

No, ale porzućmy te pokarmowe dywagacje, bo wiem, że tego bloga czytuje moja Ciocia Krystyna, która zawsze dziwi się, że ludzie marnują tyle czasu na rozprawianie o jedzeniu, gdyż sama je jak ptaszek (i to bynajmniej nie marabut) a mimo mych usilnych prób zmiany jej nawyków, pije też drastycznie mało alkoholu.

Wróćmy do Baudelairowskich Kwiatów Zła czyli istot zwanych dziećmi. Mój starszy wysysacz energii - Kalina, właśnie zaczęła „zerówkę”. Jakie to niesprawiedliwe, że człowiek dopiero co zacieszał i nie posiadał się ze szczęścia, że opuścił mury szkoły i może teraz na legalu zapomnieć wszystkie cenne informacje, jakie musiał wykuwać z książek, a tu rach-ciach i znów tam muszę łazić i (chroń mnie, Hern!) ślęczeć nad tym samym z własnym dzieckiem!

 Strasznie mnie nurtuje, kto o zdrowych zmysłach zostaje pedagogiem, skoro mądrość ludowa głosi, że dzieci są jak pierdnięcia – da się wytrzymać tylko z własnymi.
Z tego miejsca serdecznie współczuję wychowawczyni mojej córki. Nie chcę sobie wyobrażać, jakie mysli bedą nie raz kłębić się w jej głowie, skoro ja wielokrotnie prawie implodowałam jak wielkie szambo, próbując powstrzymać zszargane nerwy. Bardzo tej Pani jestem wdzięczna za wzięcie choć części egzorcyzmów na siebie, chociaż przecież wcale się nie znamy i nie wisi mi żadnej przysługi.

5-latek idzie w tryby machiny, wszyscy się cieszą, ZUS już liczy zyski. A ja siedzę zdjeta strachem, że dopiero wyjdzie prawdziwa natura mojego dziecięcia. Dotychczas złe moce zataczały kręgi w najbliższym otoczeniu. W czterech ścianach walczyłam bohatersko z nieusłuchanym demonem, próbowałam okiełznać ZUO, paliłam mirrę i inne rzeczy na „m”, sypałam w rogach sól, rytualnie nie myłam nóg przez 2 miesiące, jadłam eskalopki podczas pełni książyca, odprawiałam codzienne gusła. A teraz przyjdzie oddać owoc mojej pracy w ręce zupełnie obcej i bogu ducha winnej Pani nauczania początkowego.
I nie wiem, czy wszystko pójdzie gładko, czy też proces ich docierania się będzie erupcją wulkanu, miedzygalaktyczną walką dobra ze złem, eksplozją oparów siarki, dźwiękiem trąb jerychońskich, zawyją wilki, huknie tętent końskich kopyt jeźdźców apokalipsy i śpiew Maryli Rodowicz, lawa zaleje Pompeje i utopi Atlantydę...

Znikąd pociechy. 
Nie znalazłam odpowiedzi w żadnej gazetce typu Mój Maluszek, Twoje Dziecko, M jak Mama. Tam tylko kazali mi kupić johnson&johnson, wózek chicco, ubrać dziecko w h&m i dać do picia nestle. Takie gazetki to tylko Bravo żerujące na strachach i ambicjach mam. Roi się w nich od pytań w stylu „moje dziecko oddycha – czy to normalne?!”, „Grześ zjadł cukierka z podłogi, której nie wyparzyłam! Czy powinnam jechać na pogotowie?”, „Czy kot może udusić w nocy moje dziecko?” etc. Więc albo wypisują to kobiety pozbawione choć krzty instynktu, albo te niby-rubryki z pytaniami i poradami są tam tylko po to, żeby czymś poprzetykać reklamy. Mogę się założyć o Cytrynówkę Lubelską, że to drugie i że „redaktorzy” sami wymyślają teksty o palących problemach świeżo upieczonych mam, a klaszczą przy tym w uda i doznają bezdechu ze śmiechu, bawiąc się równie doskonale jak faceci przebrani za babki w skeczach Monty Pythona.

Powodzenia w szkole, moja kochana Kalinko-Strychninko! :)


GRY