środa, 15 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział XII - tylko dla matek: nie chowaj głowy w piasek!



Nie chowaj głowy w piasek,
DO CHOLERY!

To nie był dobry dzień. 
Zły dzień poprzedzony upiorną nocą, w trakcie której nie zmrużyłam oka, bo choróbsko domowe zakleiło śluzem górną część Jagody. Próbowałam zasypiać jakoś z rurką do odflegmiania w zębach, wyciąganie jej nie miało bowiem sensu, bo w użyciu była co 5 minut. Moje dziecię, zupełnie nieprzyzwyczajone do upierdliwości stanu podgorączkowego i hektolitrów smaru w nosie, ciężko to wszystko zniosło. A  że za dnia nie było jakoś dużo lepiej, postanowiłam udać się do pediatry. 
Nie licząc mierzenia, ważenia i szczepień (których zresztą zaniechałam, ale to już inna bajka), to nie odwiedzałam pediatry, bo nie mam takiej potrzeby, na szczęście.  

Ubłagałam telefonicznie o przyjęcie małej godzinę przed jedynym wolnym terminem, bo o proponowanej porze powinnam już zmierzać autobusem na szychtę nocną w taxi. Kocuru, radośnie wystrzelony przez firmę w 3-dniową delegację, nie mógłby dziś doglądać małej, a oczami wyobraźni widziałam już spanikowaną i bezradną matkę-Halynę, która w obliczu sytuacji odbiegających od normy przewidzianej w Super Expressie kapituluje z wielkim hukiem. Wizja powtórki z rozrywki poprzedniej nocy kazała mi uprzedzić szefa o mojej absencji, azaliż wżdy Halyna albo uśpi dziecko chloroformem, albo JahGooda udusi się lub babcią gilem na wieki wieków. 

Pani pediatra raczyła spóźnić się do gabinetu tylko 20 minut. Ale OK., rozumiem, sezon zachorowań na przesilenie jesienne w pełni. W końcu włazimy. Opowiadam pani, że córka jest przeziębiona, w sumie niby nic, ale całą noc nie spała, bo dużo wydzieliny i jestem trochę zaniepokojona, chcę ją osłuchać czy aby nie ma zapalenia oskrzeli na przykład etc. Podczas badania lekarka zachowuje się dość arogancko, ciągle mnie poucza, że dziecko źle trzymam, że nie opanowałam "dźwigni" i w ogóle mam milczeć, że to,że tamto. Lekko podnosi mi ciśnienie. Po czym (wśród wycia potępieńczego rozsierdzonej dotykiem obcej osoby Jagody, która akurat ma taką fazę, że boi się ludzi nieznajomych), nie próbując w żaden sposób nawet przemówić do dziecka oraz bombardując moje próby uspokojenia córki, chyba stwierdza, że jest w stanie w tych decybelach usłyszeć jakieś szmery w klatce piersiowej i wyrokuje:
-  Dajemy antybiotyk.
- Ale co jej dolega, czy ma zajęte oskrzela, płuca,  w jakim stopniu i czy nie można innymi sposobami?
- Ach, tak?! Bez antybiotyku by się chciało?! To tylko na pani odpowiedzialność! - dosłownie krzyczy na mnie kobieta.
- Proszę pani, to moje dziecko i jasna sprawa, że moja za nie odpowiedzialność, pytam uprzejmie czy są jakieś inne metody na walkę z tą infekcją zamiast pójścia w kanał antybiotykowy? 
(bom jako matka żem niezmiernie pierdolnięta na punkcie bezsensownego walenia antybiotykiem, sterydem i inszym guanem po dziecku, które wystarczy zdiagnozować i w miarę nieszkodliwie wspomóc)
- Ma troszkę wydzieliny w oskrzelach. Jeśli się pani nie zgodzi na antybiotyk, bierze pani na siebie ewentualne powikłania!

Baba jest tak arogancka, przez całą wizytę ani razu nie wypowiada słowa do dwuletniej, przestraszonej akcją dziewczynki. Ani razu nie patrzy mi w oczy, tylko nimi w kółko przewraca, okazując wyraźną irytację. Mimo jej wcześniejszego potwierdzenia, że to tylko mocne przeziębienie, dla świętego spokoju odbieram receptę, bo ruga mnie przy tym jak Obersturmführer wilczura, nie przymierzając. 
Przy okazji pyta mnie czy mała brała już kiedyś te leki. Nie, nie brała żadnych antybiotyków, ani w ogóle żadnych leków poza (może ze 2 razy w życiu Nurofenem). W babie zawrzało, spojrzała na mnie jak na sekciarę, która żyjąc w komunie Amiszów zapewne ukrywa jakieś straszne choroby, a ospę leczy zarżnięciem koguta o północy, polaniem się rosołem i posypaniem piórami. Chyba ją wkurzyłam tym, że mam raczej zahartowane dzieci i że to pierwsza infekcja w tym roku. To nie uchodzi, ta matka jakaś podejrzana musi być, psze pani. Dopytuje się w dodatku, waryatka!

Tłumaczyła mi pół godziny jak mam szprycować dziecko, co chwila strasząc, że jak nie pomoże, to umówimy się na zastrzyki i jednocześnie w kółko powtarzając, że ona nie daje, broń boże żadnej gwarancji, że te leki pomogą.

ALE  jak wystrzeliła z tekstem po kaszlnięciu małej, że mam na siłę obrócić jej głowę w inną stronę, bo przecież zaraz ją dziecko zarazi i wtedy ONA będzie chora, to mnie zatkało. Na tyle szczelnie, że ani nie zapytałam o sens jej pracy w poradni dzieci chorych, ani nie poprosiłam o antybiogram, no wzięłam i wyszłam po prostu, dzierżąc receptę… I jeszcze jej, kurwać, podziękowałam! Chyba rzeczywiście specyfika mojej pracy nauczyła mnie chorej uprzejmości w stosunku do buraków, chamów i cwaniaków.

Co prawda wyobrażałam sobie wcześniej scenariusz tej wizyty, ale i tak w drodze do apteki z nosa buchała mi para, a z ust toczyłam pianę, a z innych otworów, to lepiej nie wspominać. Jedynym potwierdzeniem na zasadność upuszczanych przeze mnie płynów i gazów był tekst pani farmaceutki w aptece. Okazało się, że nie mają tego antybiotyku, będzie jutro, na co ja, że nic nie szkodzi, bo i tak ze 3 dni zamierzam spróbować wyleczyć dziecko jakoś normalniej. Pani powiedziała, że to bardzo rozsądne podejście, poprosiłam o jakiś syrop ziołowy, krople do nosa i wit. C w kropelkach. A potem, przeglądając receptę, spytała zdumiona dlaczego dwuletniemu dziecku lekarz wypisał tak silny antybiotyk i to od razu dwie kuracje?

I nie wiem ile krwi mam sobie upuścić dziś pijawkami, żeby irytacja ze mnie zeszła? Ile zdrowasiek w piecu przesiedzieć, żebym nie musiała myśleć o ignorancji, szkodliwości, niewiedzy osób, które mają być podobno pomocne? Nie, nie jestem lekarzem, nie pozjadałam wszystkich rozumów, ale, do jasnej cholery, staram się ODPOWIEDZIALNIE i ŚWIADOMIE dbać o moje dzieci. I nigdy nie zrozumiem tego oporu i wrogości, z jakimi spotykam się zadając mniej lub bardziej wnikliwe (niewygodne?) pytania, bo świadoma pewnych zagrożeń matka jest tu stale traktowana jak intruz, wróg i szaleniec, a nie jako sprzymierzeniec.

Przepraszam, że ten rozdział tak na poważnie, ale niezmiernie mnie to wkurza i przynajmniej mogłam wykrzyczeć się w wirtualną przestrzeń. Nie chcę chwalić nocy przed zachodem Księżyca, ale po podaniu leków od farmaceutki,  Jagodzianka śpi jak suseł od 4 godzin, zupełnie spokojnie.

GRY