niedziela, 29 maja 2011

92 - Dzień Matki


Zachodzę ostatnio na ogródek, a tu demolka totalna, złomiarze przyszli w nocy na żer. Tocząc pianę z ust, po godzinie sprzątania i pisania przyklejanej na szafkę odezwy do narodu, w której szczegółowo wymieniłam co im zrobię jak ich złapię, wykonałam telefonare do domu. 
Halyna wyraźnie napędzana jest vendettą , bo chwilę wcześniej zrobiła rozróbę w sklepie spożywczym, nakrywając chytrze  Inżyniera na nielegalnym pozyskiwaniu materiału procentowego do badań. Rzuciła wszystko, zarzuciła na plecy Inżyniera oraz skalp sprzedawczyni z byłem Społem i pobiegła z haczką wymierzać sprawiedliwość.   

Gdy ją zobaczyłam u stóp mych włości, a na to wszystko, ujrzałam jak rzuca się w glebę i pieli zarośnięte jak nogi Człowieka Śniegu truskawki, omdlałam. Miałam nawet ochotę uściskać złodziei, którzy przyczynili się do tego cudu!  Bo serio – Halyna na przestrzeni lat pierdzielenia w domu, wrosła wręcz w rolę mebla i czasami kładziemy na niej różne rzeczy (zegarek na kangurku) oraz odkurzamy przy rozlicznych świętach.

Look miała niechudy. Coś na rozdrożu „Domku Na Prerii” z handlem obwoźnym wczesnych lat ’90. Słomkowy kapelusz z serii „rozważna i romantyczna” zestawiła ze spodniami z kreszu w kolorze wypłowiałego seledynu, które dokładnie 20 lat temu przywiózł w darze wuj Czesław, z zagłębia kreszowo-ortalionowego na Węgrzech. Powiem wam, że pomimo sukcesywnego wsiąkania w glebę, nie mogę zrozumieć tych dziwacznych przebrań działkowców. Dlatego zawsze uprawiam ziemię ubrana jak należy – modnie i bez obciachu: szpilki od Louboutina, złota kryza i nawet przyklejam sobie gustowny tatuaż na naddupiu. Ale tego dnia z Halyną miałyśmy wspólną inspirację Lady Gagą, jeśli przyjąć, że Orlando Bloom miał rację, że tamta smaruje się klejem i po prostu turla po pokoju, pośród przypadkowych rzeczy.

Postanowiłyśmy więc razem dać upust naszej wściekłej kreatywności i zaczęłyśmy ujarzmiać grunt. Radości było co niemiara. Ogólnie niezła orka, zajebiście drapieżna, nie żadne tam ckliwe „Free Willy”. Gdy tak sobie z okazji Dnia Matki konałyśmy wśród grządek, waląc na oślep po chwastach, Inżynier postanowił samodzielnie odgrzać na grillu obiad. Powiało grozą.

Najpierw rozpalił ognisko w zsypie na popiół zamiast w palenisku. Po solidnej zjebce, przeniósł szpadlem ogień piętro wyżej. Tylko że zgasił wszystko popiołem. Następnie wzniecał resztki żaru folią spożywczą. Powiało trucizną. 
Po solidnej zjebce, zbuntował się i wypiął na grilla. Tylko, że nigdzie nie było drewna do podtrzymywania żaru, bo wszystkie zjadł pies, który myśli, że jest bobrem. Głodne dzieci, wystraszone gulgotaniem babci, w ramach pańszczyzny rozpaczliwie zbierały chrust, ja dmuchałam w węgle jako ta Westa od pirotechnik beznadziejnych. Mijały minuty, w końcu dałam sobie siana i poszłam na piwo do szopy. W tym czasie, chyba za sprawą pioruna, w grillu się niemożebnie zajarało i spaliło wszystek w pizdu. Szkoda było wywalać  za płot i truć sarny i ostatecznie  zjedliśmy. 

Wyłożyłam się na hamaku, wygrzebując ziemię ze stanika, popijając piwo i bujając się wśród brzęczenia szerszeni, które właśnie postawiły na kolejny come back. Pies podgryzał mnie od dołu w tyłek, dzieci przyniosły bukiet z kwiatów obłożonych banem na zrywanie. I tak sobie pomyślałam, że póki mam całą tę zwariowaną rodzinę, to ten blog nie zginie.

outdoor fashion
patrzaj Tadziu, chmiel już wykiełkował!
oto co koleżanka z pracy nosi w torebce
GRY