sobota, 2 lipca 2011

97 - wynieście swoich zmarłych AKA Wielki Wybuch

Photobucket

Ostatnia nocka w pracy przed urlopem. Cisza, spokój, higiena - myślę sobie naiwnie. Jednak nawet radosna  fatamorgana jutrzejszego urlopu oraz nagły wybuch ciepłych uczuć w stosunku do klientów i kierowców nie jest w stanie ogrzać pomieszczenia w tę kurewsko zimną lipcową noc. Opatulona w koc podłączam grzejnik elektryczny.
BUM! Wywala wszystkie sprzęty w kosmos. Rzeczywiście, śmieszne, kurwa, bardzo śmieszne. Kolejne godziny spędzam w sałacie kabli, listew, dzyndzli i przełączników walcząc z zasilaniem awaryjnym, które zamiast działać od biedy około doby, wydaje dźwięki podobne do EKG na oddziale ratunkowym. Wielokrotna śmierć kliniczna centralki i świdrujący pisk w uszach doprowadza do szału. 
O 3 a.m., bezradna, wykonuję sadystyczną pobudkę telefoniczną na szefie, który przemierza wpół przytomny całe miasto żeby …włączyć ukryty korek. Facet musi mnie teraz nienawidzić. Ale co tam – przecież już za godzinę MAM URLOP!

Rano ze snu wyrywa mnie telefon alarmowy od ex męża u którego od wczoraj stacjonuje mała Wrona. Fotki na poczcie, pełne krost i wybroczyn dają tylko dwie możliwe opcje: albo Mulder & Scully mają materiał na kolejny odcinek, albo fantazje literackie na potrzeby tego bloga przejmują kontrolę nad rzeczywistością. Ospa w pełnym rozkwicie, eksplozja bąbli surowiczych.

Ja się jednak boję pisać te posty. Jeżeli to wszystko dzieje się naprawdę, konsekwentnie oczekuję pogrzebania żywcem, walk w kisielu, pożarcia przez pluszowego misia i wielkiej bitwy Godzilli z Jezusem ze Świebodzina oraz kilku innych zaskakujących zwrotów historii, odnotowanych małym druczkiem w Fakcie, pod zdjęciem pierwszej zmarszczki Ibisza. 

No dobra. Kończę zatem i walę do Wrocławia po odbiór bomby biologicznej. I chyba chce mi się tak zwyczajnie ryczeć z bezsilności. Żegnaj urlopie – ażeby cię obesrało!
GRY