piątek, 3 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział VII



Matka Polka w szponach wiary


Nie planowałam zapisania dziecka na religię. Ale nie zdążyłam zaprotestować przeciwko wcieleniu córki w stadko Pasterza, bo widocznie w kraju, w którym wydaje się milion złotych publicznych pieniędzy na prywatną imprezę obrońców krzyża, wyznanie katolickie dostaje się w gratisie do numeru Pesel.
Przebyty z matką-Halyną burzliwy spór ideologiczny, wobec późniejszych wydarzeń, był więc pozbawiony większego sensu. Wyraz jej twarzy, gdy oznajmiałam plan dalszego radosnego życia w pogańskim obyczaju wraz z dwiema nieochrzczonymi córkami, był ciężki do opisania, nawet przy użyciu moich ulubionych zdań tak wielokrotnie-wielokrotnie złożonych jak system mebli Ikea do samodzielnego montażu. W ogóle nie trafiały do niej moje argumenty, że przecież nie chodzimy do kościoła więc nie będę się wygłupiać z katechezą, że szanuję inne poglądy, ale niech że nie będzie napastliwa, że duch ekumeniczny jest mi obcy, bo rano wyglądam jak przyjaciel wesołego diabła etc.
- Mam ciśnienie! - syknęła nieutulona w żalu Halyna, dając tym dyskretnie do zrozumienia, że jak będę szła do pracy, dzieci mam powierzyć chyba krasnoludkom.

Czekałam pod salą zabaw i rozkoszowałam się dziwną ciszą, która płynęła przez dziurkę od klucza. Inni rodzice byli tą ciszą wyraźnie zaniepokojeni. Wiadomo, że jak dzieci nic nie robią, znaczy, że robią coś złego. Nie powiem, mi też przez głowę przeleciała czarna myśl, że dzieciaki zrobiły coś niestosownego z panią wychowawczynią i jakoś tak przypomniała mi się scena z „Barbarelli” jak stado upiornych laleczek sunie na Jane Fondę i gryzie ją dotkliwie kłapiąc zębatymi paszczami.
Ktoś nawet pobiegł na górę, żeby sprawdzić, czy klasa nie ma zajęć gdzie indziej. Ale nie, grupa była w sali zabaw, zupełnie cicho siedzieli po turecku, a pośrodku tego kółeczka stała pani od religii i mówiła coś ściszonym głosem. Za kilka minut zaczęły wychodzić dzieciaki. Patrzę na moją córkę i myślę sobie, no rzeczywiście, chyba tylko dzieciątko Jezus jest w stanie tchnąć w tą dziewczynkę trochę pokoju i umiłowania bliźniego. Może niech chodzi na te zajęcia dopóki  nie zobaczę, że zdradza jakieś symptomy brainwashing?

A potem wyszła córka. Z religijną pieśnią na ustach „Serceeem kocham Jezusaaa, serceeem kocham Jezusaaa!”...
- Jak było dzisiaj, kochanie, co robiliście?
- Serceeem kocham Jezusaaa!
- Hm. Nie płakałaś jak wczoraj?
- Serceeem kocham Jezusaaa!
- Grzeczna byłaś, tęskniłaś za mamusią?
- Serceeem kocham Jezusaaaaa...
i tak ze dwie godziny.

Nie ma co, katechetka ma siłę przebicia. Gdzie ona była, kiedy próbowałam wyperswadować mojemu ojcu, inżynierowi Misińskiemu, że sklejanie mebli szarą taśmą do pakowania lub robienie łopaty do odśnieżania z ulubionej stolnicy mamy, nie jest dobrym pomysłem? Albo kiedy robiłam sobie trwałą ondulację?!
Al-kita-bu-azazel-ruhe! - wycharchotałam po aramejsku i córka ściszyła swą pieśń. Przed oczami miałam natrętne wizje, w których Kalina koczuje na Krakowskim Przedmieściu i z zapałem dzierga na drutach moherowe ocieplacze dla dziarskich staruszków. A tak się składa, że Kocuru jest właśnie w Wa-wie na delegacji i był pod pałacem oglądać to dziwo. Przez telefon relacjonował szokujące obrazki układające się w spektakl sajko-dramatico, godny samego mistrza Lyncha.
I jeszcze raz tego dnia przeszły mnie ciarki, gdy Kalina wygrzebała taką zabawkową trąbkę i zaczęła na niej wygrywać, bez cienia przesady, pierwsze takty „Dobry Jezu, a nasz Panie”...

Jak to dobrze, że już weekend! 

Jagoda i Lucjusz Kotowie








GRY