niedziela, 31 lipca 2011

103 - tajemnica kabaczkowa


Nie ma to jak naładować sobie całą stertę filmów do pracy na pena i go nie wypiąć z portu. Praca też mi nie idzie, bo jest fatalna łączność, pewnie ją ukradli ci podludzie ze Śródmieścia, albo antena dostała jakiegoś wniebowstąpienia na tej wieży kościoła, jeśli akurat żarliwe kazanie było, kto wie.
Więc co mam robić – siedzę i rozkminiam, kto mi te kabaczki zajebuje. Czy niewyżyty kabaczkożerca bez serca jest kobietą, czy mężczyzną, czarny, biały czy różowy i czy homo albo wręcz hetero? Czy istnieje naprawdę? A może jest jedynie wymysłem mojej wyobraźni, co też trzeba wziąć pod uwagę gdy się użytkuje ziemię już 9 rok i słyszy o czym rozmawiają działkowcy i jak daleko potrafią odlecieć pod wpływem randapu lub nawozu z końskich placków. Jaka jest tajemnica zawarta w kabaczku? Czy złoczyńcę podnieca falliczny kształt tychże?

Póki co ustaliłam wstępnie, że sprawca pochodzi z nizin społecznych, bo pisze „kapustę” przez „ó” i popełnia masę rażących błędów w korespondencji, jaką w sposób ożywiony prowadzimy, zwiniętej w rulon i wbitej na patyk w samym środku pola kabaczkowego, po lewo od cukinii. Pisze „wszagrze” w poematach, w których treści życzymy sobie smacznego, pozdrawiamy i nawzajem całujemy się w dupę. Chwali się, że zjadł na „uczczcie”, a resztki „świnią” dał. Wykluczam nożownika, bo ten by miał narzędzie, żeby kabaczka odciąć, podczas gdy mój korespondent (może i sam Mariusz Max Kolonko), wyszarpuje, dureń, z korzeniami całą sadzonkę, żeby urwać warzywo, w które potem wbija kij z rulonem pełnym byków. Jest zuchwały, nie tylko w ortografii. Więc jeśli pochodzi z nizin społecznych, to ja go prędzej czy później rozpoznam, bo aktualnie inwigiluję niziny społeczne i z nizin społecznych się wywodzę.

Nazywa sam siebie Robin Hoodem, a jak pokazuje zdanie wyżej, pojebały mu się grupy społeczne i nie trafił z ideologią. Gdyby to miał być jednak Robin, to w każdym razie ja bym sobie życzyła, żeby mi wcinał warzywa konkretnie Michael Praed, broń boże Jason Connery (bo ten wyglądał jak jakaś jebana rusałka przecież, a nie chłop z krwi i kości!), ani żaden Kevin Costner – jeszcze mi z nim do pary będzie wył na polu Bryan Adams! Errol Flynn też odpada, bo się kiedyś ze mnie notorycznie nabijał były mąż, że w takich jednych spodenkach wygladam zupełnie podobnie, poza tym on już nie żyje. Tzn. mam na myśli Errola. Mąż skona dopiero po 1 września, jeśli się okaże, że jednak nie kupił córce książek do pierwszej klasy. Ale jakby co, streszczę dla was okoliczności morderstwa w osobnym poście.

Jestem na tropie tajemnicy kabaczkowej. I chuj, siedzę na nocce w pracy zamiast leżeć w truskawkach owinięta siatką maskującą, z habaziami we włosach, z pistoletem na kulki, z butelką wina dla zabicia czasu, w oczekiwaniu na przyłapaniu legendy z Sherwood ubranej w rajtuzy na gorącym uczynku posiłku.

Napisz proszę chociaż krótki list, uuu.

P.S. Pozdrawiam eeewę! :) 

Jak już jesteśmy przy teoriach spiskowych - wchodzę dziś do roboty, a tu nasza święta rozpiska kolejności brania zleceń obleczona w taki oto segregator. Danuta pojechała po bandzie :)

sobota, 30 lipca 2011

102 - Jestem magistrem (czyli witamy w Wałbrzychu)

Photobucket

Scenka:
- Taxi (cośtamcośtam), dzień dobry!
- Dzień dobry, jestem magistrem! - wykrzykuje starszy pan, po czym zawiesza się w ciszy.
- Tak, czym mogę służyć?
- Jestem magistrem. Magister Tadeusz B(cośtamcośtam)...
- Witam pana, słucham?
- Magistrem. Jestem.
- Gratuluję. Potrzebuje pan taxi?
- Nie.
- Więc?...
- MAGISTER Tadeusz B...!
- Tak, słucham pana magistra - akcentuję lekko zirytowana (nie mam na to lekarstwa, psze pana, zwięźlej, mi tu dzwoni klasa robotnicza...)
- Chcę prezesa. To jest numer do prezesa taxi.
- Nie, proszę pana, to jest numer firmowy do zamawiania taksówek. Prezes jest w tej chwili na urlopie.
- Nie, to jest numer do prezesa! - upiera się pan.
- Nie, proszę pana, to jest numer firmowy do zamawiania taksówek. Prezes jest w tej chwili na urlopie. W czym mogę panu pomóc?
- Numer do prezesa CHCEM.
- Nie mogę podać, przykro mi. Co przekazać prezesowi?
- Że dzwonił magister. Że się musi skontaktować.
- Dobrze, ale w jakiej sprawie?
- A tego to ja pani nie powiem, to są sprawy pomiędzy MAGISTREM a PREZESEM, do widzenia!


Boże, coś Polskę! Czasem nie wiem, czy mi bardziej przeszkadzają w tym mieście zezwierzęcone istoty, jakie obserwuję na ulicach i słyszę przez telefon, czy wykształciuchy, doprawdy trudny wybór. Jak można całe życie mieszkać na ulicy Dubois i nadal ją wymawiać tak jak się pisze (zawsze przy tym przedstawiając się dumnie jako pani Jagiełło) ? Albo zamawiać na Władysława AnDRESA? Lub pod „Oszołoma” (Auchan)? I nie zauważyć, że już dawno zmieniono nazwy ulic Lenina, 22 Lipca itp.

Wiem co mnie najbardziej drażni w tym kraju. Wkładka – Polacy. Przykro mi, ale im dłużej tu mieszkam, tym bardziej nas nie lubię. Uważam, że szczątkowa kultura osobista, normy i zasady, szacunek to jakaś skamielina, prehistoria i kuriozum. Przynajmniej w tym mieście.

Przemawia przeze mnie żal i gorycz po niezjedzonych kabaczkach, które wyhodowałam od ziarenka, a które mi jakiś obywatel polski bezczelnie zajebał. Wszedł jak na swoje, wziął, bo leżało, zeżarł i wydalił, bo pewnie uważał, że mu się należy. Że jak nie jego, to nie trzeba szanować, że jak nie mogę ukraść, to przynajmniej zepsuję, że papierek na ulicę, a butelką o chodnik, że muzykę z telefonu to na cały regulator, a jak szczać na winklu, to przodem do przechodniów. Że kobiety bez zębów, ale z wąsami, że faceci żrą kiełbasę w autobusach, a dzieci się myje raz w tygodniu albo wcale i akurat piękną elewację musieli położyć na ul. Pankiewicza, na ulicy Moniuszki, gdzie ją obgryzą i zasrają z miejsca nie psy, nie gołębie, ale sami lokatorzy.

Żałuję, że na fali emigracji nie wyjechałam z tego kurwidołka. Pomimo że sama jestem osobą dość wulgarną, że klnę i piję piwo na ławce, jest mi wstyd, że jestem z Polski. Z tego mentalnego odbytu Europy.
Jak mi powinęli kabaczki, to w rozpaczy wbiłam między pozostałości flagę z ostrzeżeniem, że w obliczu takiego świństwa, potraktowałam część z pozostałych plonów chemią i liczę na szczęście twoje w losowaniu, złodzieju.


Photobucket
Wiem, bzdura, dziecinada, ściema. Ale z takimi ludźmi to człowiek próbuje na różne sposoby. Przychodzę następnego dnia – ktoś zabrał kartkę (nie wiatr, nie deszcz, zdjęta elegancko, odplątana, zabrana – pewnie ktoś chciał mieć dowód na wypadek, gdyby się struł biedaczek – mógłby mnie jeszcze oskarżyć!). Nawet się ubawiłam i niesiona radością z anonimowej wymiany korespondencyjnej wbiłam to (godne Królika z „Kubusia Puchatka”):

Nazajutrz idę – kartki nie ma. No wymiękłam :) 

Photobucket


Moje kabaczki w tym czasie wesoło furkotały w garze z leczo gdzieś, na Dolnym Śląsku...

Photobucket

poniedziałek, 25 lipca 2011

101 - psychodrama urlopowa - część 2


Kochany pamiętniczku!
Licznik odbił stówę i pora nadgryźć następną, bo jesteś jako ta blogurodzica dziewica.
Ciężko sklejać notki w samym centrum trąby powietrznej, jak bez cienia przesady można nazwać te trzy żądne krwi istoty, któreśmy chyba w szale jakimś kiedyś spłodzili. Kiepsko się notuje podczas wodowania tychże, zwłaszcza jeśli samemu się nie tylko wygląda lecz i pływa jak „Kursk”. I równie źle choćby udawać rusałkę z długopisem i notesem w zębach.

Podczas gdy na zewnątrz hulała rozdzierająca czarną noc burza, a ja znad szkła zerkałam na mojego faceta, który kiwał się na werandzie w przód i w tył (z zamkniętymi oczami, zamkniętym sercem i zamkniętym libido), jednak mnie najszło na pisanie. Gdyż najpierw nie wyszło mi wkręcanie sobie, że to scenka rodem z amerykańskich filmów. Że to weranda tuż nad brzegiem Missisipi, a powodem kiwania się na ogrodowym krześle jest pobrzękiwanie bluegrassowego banjo w pobliskich zaroślach, a nie 0,7 wódki polskiej Sobieski. Że przyczyną permanentnego opadu z sił była mordercza walka z trzema nowoorleańskimi aligatorami, a nie z dziećmi własnymi.

Jednak, co tam, jest klimatycznie. Napierdalucha jak w Pearl Harbour. Gdybym akurat miała bosmana, to tylko zapięłabym mu płaszcz. Przynajmniej chwilowo wymiotło komary, których jest tyle, że podobno ludzie w pobliskiej filharmonii po skończonych owacjach, mają całe dłonie oblepione martwymi owadami. Rodzi to pewnie wiele nieporozumień, ponoć artyści grają na bis do bladego świtu, podczas gdy chóralne oklaski są jedynie próbami załatwienia brzęczących niedobitków.

Mamy tu własne Lemony Snicket – serię niefortunnych zdarzeń. A zaczęło się w sposób iście gówniany. Równo 1km przed celem podróży, gromada zażądała postoju na siku. Na poboczu otworzyliśmy wszystkie wejścia tostera marki opel astra, dzieciaki rozbiegły się po rowach. Kiedy wróciliśmy się zainstalować na nowo, odkryliśmy, że pierwsze zrobiły to muchy – jakieś 200 sztuk, przybyłe z wielkiej kopy łajna na pobliskim polu.
Tematy okołofekalne nie opuszczały nas zresztą do końca. Kalina na przykład przez część pobytu za cel postawiła sobie wypierdzieć „Laleczkę z saskiej porcelany”. Innym razem, widząc z daleka okrągłe bele siana na polach, zawołała „Och, owce! A nie, to tylko kupy po słoniu...”. Albo gdy człowiek odbywał ważne posiedzenie w kibelku, cała trójka podsłuchiwała pod drzwiami lub przez tunele grzewcze.

Drugiego dnia, jak już wiecie, spłynął na nas remake zarazy. Ledwie co ochłonęłam po ostatniej, a tu znowu biała supremacja Pudrodermem. Jako matka niepoprawna i zrozpaczona, za dnia moczyłam dziecko w ogrodowym basenie, wieczorami malowałam w kropki i nagusieńkie wyganiałam na dwór aby wyschło. Kwarantanna od ludzi czyli też jezior i pieszych wycieczek po przyschnięciu do strupa została zdjęta i tylko dla niepoznaki myliśmy dziecko z białych plam. Co by nie wzbudzać ogólnej paniki, bo ja wiedziałam, że już nie zaraża, a obcy lud niekoniecznie. Zimny chów, zimna woda z jeziora i kąpiele na zimnym wietrze pomogły i to cholerstwo chyba się wystraszyło i wywietrzało prędzej niż poprzednie. Z tego miejsca trzymam kciuki za kobiety z forum zwariowanych mamusiek, które w trosce o odporność dzieci w czasie i po ospie, nie wypuszczają ich z domu przez MIESIĄC.

Jakby mało mi było wrażeń, dnia trzeciego zadzwoniła matka-Halyna z informacją, że druga kocica, Czarna Szmata również wydała na świat potomstwo. No to już jest kurwa arcyniemożliwe! W każdym razie kompletnie odechciało mi się wracać tam kiedykolwiek i w jednym momencie zrewidowałam swoje podejście, uznając, że jednak trójka dzikich, chorobotwórczych dzieci, banda insektów, 3 zmiany gaci + dobrze zmrożona krata browarów w zupełności mogą robić za szczyty wykwintnej egzystencji i zostaję tu na zawsze. 

Nie było mi dane jednak długo żyć bez zwierząt, bo naturalnie, dnia czwartego, przypałętał się do mnie mały kot, który się chwile wcześniej topił w oczku wodnym sąsiadów. A jak znalazł już frajera, co go wykręcił, ogrzał i dał jeść, to nie zamierzał się pożegnać. Na szczęście ktoś go powinął w jasyr po kilku dniach i dzięki temu nie został przypadkiem spakowany do torby. Byłby wtedy dziewiąty.

No i tak sobie dalej stukały stuknięte dni, dużo wody, słodkie lenistwo, grillowanie, dzieci, jezioro, dzieci, rowery wodne, dzieci, dzieci, dużo dzieci, wieżyczka strzelnicza etc. Nie będę Was dalej zanudzać.
A żeby ta notka się chociaż do czegoś przydała, to zamieszczam przepis na genialną przekąskę z grilla:

- CZOSNKOWE MARCHEWKI-
  • kilka marchewek, najlepiej młodych i niewielkich, ale mogą być większe (wtedy przeciąć wzdłuż)
  • masło
  • czosnek
  • czosnek granulowany, przeprawa grillowa, pieprz, maggi, co kto lubi.

Marchewki wysmarować masłem i wyciśniętym czosnkiem, oprószyć przyprawami, zawinąć w folię aluminiową i rzucić na ruszt. Grillować do miękkości. Na zdrowie! I nie chuchać innym w twarz. Jak się chce mieć seks wieczorem.

ugrillowana już marchewka -matka, otoczona gromadką dręczycieli, sunie posępnie brzegiem kąpieliska
córka Hogata
córka Arriva jeszcze przedwypryskowa





M.P. przygotowuje się do skoku przez płonące koło ratownicze
+ 15 stopni ma tę zaletę, że ma się całą plażę dla siebie



piątek, 22 lipca 2011

100 - psychodrama urlopowa - część 1

Wyjazd - dzień drugi:





Czyli dotrzymałam słowa na 100 odcinek :)






 Glitter Gify.com

BLOGU!
c.d. niebawem

piątek, 8 lipca 2011

99 - kino familijne


Dzieci mają tak upiorną fazę, że w tych okolicznościach podniecanie się urlopem jest równie słuszne, co wiara w to, że zespoły Habakuk , Happy Sad czy też inna Majka Jeżowska rodzimej sceny reggae, zaczną wreszcie grać muzykę dla dorosłych ludzi.


Ja nie wiem, może już przekwitam, ale drażni mnie absolutnie wszystko, własne dzieci w szczególności. Widzę dwa obce ciała, które łażą za mną w kółko, waląc się po twarzach, piszcząc, miaucząc, bucząc i bijąc rekordy w robieniu mi na złość. Jeśli więc jakimś cudem uda się nam wyjechać, perspektywa zsyłki z istotami, które polane wodą z jeziora mogą zacząć zachowywać się jeszcze bardziej jak Gremliny, wydaje się przerażająca. 

Zwłaszcza, że doświadczenie poprzednich wakacji uczy, iż żadna ilość alkoholu wypita w województwie wielkopolskim, nie jest w stanie zwalić człowieka z nóg, ani nawet mu tych nóg zwatolić. Pewnie dlatego rdzenna ludność ma ład i porządek w obejściu, na ulicach nie walają się odpadki, nie zalegają żule, wszyscy chodzą uśmiechnięci, a gwarą zaciągają, bo zwyczajnie nie potrafią bełkotać.


No, niestety -  jestem z innych szerokości geograficznych. Już mnie boli, gdy pomyślę o jedynej opcji zresetowania się pod postacią gry do upadłego w chińczyka, małpki i labirynt. Z rozrywek czekają mnie też liczne ucieczki przed naukowcami, bo jak tak na siebie patrzę, mogą mieć podstawy, by mnie uznać za brakujące ogniwo pomiędzy człowiekiem a Potworem z Loch Ness.


Na razie ściągam filmy polecone przez dobrych ludzi na fb. Jeszcze nie wiem kiedy będziemy je oglądać, bo jedyna pora to późna noc, kiedy dziewczynki z „Ringu” i Dejmian z „Omena” pójdą spać. Lecz przecież wtedy będziemy leżeć wycieńczeni w oparach dogasającego grilla.


Ale o tym Babcia Miśnia Wam opowie jak pojedzie i wróci. O ile pojedzie. I o ile wróci.


Buzi!

poniedziałek, 4 lipca 2011

98- będąc młodą lekarka...


Od chwili, w której  jak anioła głos ex męża zadziałał lepiej niż – nie przymierzając – lewatywa z kawy, mam myślówy. Wszystko mi się jakoby, tak po staropolsku, wzięło i zesrało. Norma. 
Czuję się jak w teledysku Annie Lenox, tyle że puszczonym od tyłu, w przyspieszonym tempie. Wiecie, ten klip, gdzie ona z całkiem przeciętnej pasztetowej zamienia się w divę na bazie różnych podkładów, fluidów, eyelinerów, unigruntów, regipsów oraz boa z kolorystycznie niestabilnego ptactwa gospodarskiego.
Tak mnie właśnie obrało z planów i złudzeń na lato. 

Trzeba znaleźć jakieś pozytywy tej sytuacji. Że kolejne tygodnie spędzę w 4 ścianach. Że piątą ścianą jest ściana deszczu za oknem. Że przecież mogę bez żadnego stresu (jakie parcie na ulop?!!) łączyć Pudrodermem punkty na małym ciele w skomplikowane konstelacje. Na spokojnie nauczę koty samodzielnie jeść. Będę miała pod kontrolą ilość ptaków i gryzoni, które Rumba zaraz zacznie znosić dla swej dziatwy, pragnąc zrobić z potomnych morderczy, koci SPECNAZ. Kibel umyję. Podłogę wypastuję. Nagram ścieżkę grindcore z wrzasków nudzących się dzieci. Trza się cieszyć życiem!


sobota, 2 lipca 2011

97 - wynieście swoich zmarłych AKA Wielki Wybuch

Photobucket

Ostatnia nocka w pracy przed urlopem. Cisza, spokój, higiena - myślę sobie naiwnie. Jednak nawet radosna  fatamorgana jutrzejszego urlopu oraz nagły wybuch ciepłych uczuć w stosunku do klientów i kierowców nie jest w stanie ogrzać pomieszczenia w tę kurewsko zimną lipcową noc. Opatulona w koc podłączam grzejnik elektryczny.
BUM! Wywala wszystkie sprzęty w kosmos. Rzeczywiście, śmieszne, kurwa, bardzo śmieszne. Kolejne godziny spędzam w sałacie kabli, listew, dzyndzli i przełączników walcząc z zasilaniem awaryjnym, które zamiast działać od biedy około doby, wydaje dźwięki podobne do EKG na oddziale ratunkowym. Wielokrotna śmierć kliniczna centralki i świdrujący pisk w uszach doprowadza do szału. 
O 3 a.m., bezradna, wykonuję sadystyczną pobudkę telefoniczną na szefie, który przemierza wpół przytomny całe miasto żeby …włączyć ukryty korek. Facet musi mnie teraz nienawidzić. Ale co tam – przecież już za godzinę MAM URLOP!

Rano ze snu wyrywa mnie telefon alarmowy od ex męża u którego od wczoraj stacjonuje mała Wrona. Fotki na poczcie, pełne krost i wybroczyn dają tylko dwie możliwe opcje: albo Mulder & Scully mają materiał na kolejny odcinek, albo fantazje literackie na potrzeby tego bloga przejmują kontrolę nad rzeczywistością. Ospa w pełnym rozkwicie, eksplozja bąbli surowiczych.

Ja się jednak boję pisać te posty. Jeżeli to wszystko dzieje się naprawdę, konsekwentnie oczekuję pogrzebania żywcem, walk w kisielu, pożarcia przez pluszowego misia i wielkiej bitwy Godzilli z Jezusem ze Świebodzina oraz kilku innych zaskakujących zwrotów historii, odnotowanych małym druczkiem w Fakcie, pod zdjęciem pierwszej zmarszczki Ibisza. 

No dobra. Kończę zatem i walę do Wrocławia po odbiór bomby biologicznej. I chyba chce mi się tak zwyczajnie ryczeć z bezsilności. Żegnaj urlopie – ażeby cię obesrało!
GRY