wtorek, 4 lutego 2014

133 - Shit happens


Wiem, że macie mnie już dosyć, ale piszę, póki mam wenę, bo jak mnie opuści, to znowu zrobię posuchę dwuletnią. Przez cały ten czas czułam, że mi czegoś brakuje, ale myślałam, że chodzi o alkohol, urodę i forsę, a tu chodziło o zwykłe pisanie głupot.

Pewnego dnia, po lekcjach Kalina wręczyła mi kartkę z informacją, że w szkole panuje wszawica. Chociaż u moich dziewczyn niczego nie znaleziono, z automatu popadłam w paranoję i codzienne sprawdzanie wszelkiego domowego owłosienia. Musiałam cofnąć się 22 lata wstecz do ostatniej wycieczki do ZOO, by przypomnieć sobie, jak robią to małpy, aby niczego nie przeoczyć. W tym czasie składałam też dużo krwawych ofiar wszelkim bogom higieny osobistej i przepisów bhp w intencji ochrony przed robactwem, a nawet jeśli już, to żeby dopadło młodsze dziecko, które po matce ma tylko 3 włosy, podczas gdy starsze o kilka milionów więcej.

Bogowie byli łaskawi przez kilka tygodni. Po tym czasie się na mnie wypięli. 

Pewnego razu, po wieczornej kąpieli, kiedy wzięłam się za wyczesywanie młodych, na trzydziestym metrze kwadratowym włosów Kaliny, zauważyłam małe, perliste kuleczki. 




Zawyłam jak ranny łoś.
Kocur wiedział już, co robić, bo wcześniej bywał świadkiem moich spontanicznych opętań. Wskoczył więc bez zwłoki do naszego opla zwanego Korozją i pomknął do apteki.

Wrócił lżejszy o stówę, ale uzbrojony w cyklon B i specjalistyczny grzebyczek do eksterminacji gnid. Nie miałam czasu na moralne dylematy, czy gnidy to jeszcze embriony, czy już dzieci narodzone, zawładnęła mną bowiem bezwzględna żądza mordu.

Każdy, kto miał kiedyś wszy wie, jaka to zajebista frajda. A do tego, w cenie zestawu były wierszyki o pasożytach z obrazkami uśmiechniętych chytrze robali.

Rytuał nakładania na szopę córki wszystkich tych trucizn, szamponów i odżywek, jak też dezynfekcja i pranie pościeli, ciuchów, czapek i zabytkowych arrasów, z jakimi miała styczność, trwał bez końca. W międzyczasie, od tej całej chemii, dziecko puściło pawia i zrobiło się strasznie śpiące. Przybiła więc gwoździa na kuchennym stole i pochrapywała, a ja przeszłam na trudniejszy level - WYCZESYWANIE.

Gdyby ktoś kiedyś postawił przed Wami mamuta i kazał mu nakręcić papiloty, albo gdyby Zła Macocha wysypała przed Wami wiadro kokainy zmieszanej z proszkiem IXI i kazała to oddzielić, wiedzielibyście, co czułam.
(Naturalnie nie chodzi mi o oddzielenie mamuta od wiadra, bo to każdy głupi potrafi).

Naprawdę miałam wrażenie, że to trwa tysiące lat świetlnych i zaraz ocknę się far, far away, w jakiejś odległej, fantastycznej rzeczywistości, w której z jedynek SLD do Europarlamentu startuje Weronika Morszczuk-Paszczura, rząd zabrania wędzenia kiełbasy, Natasza Urbańska publicznie wylizuje umywalki, a moje fajki nagle kosztują 15,25zł.

I tak też się stało.


Jeśli mogę Wam coś poradzić -  lepiej nie miejcie owłosionych dzieci w wieku szkolnym.

Kolejny etap rodzicielskiego wtajemniczenia mam za sobą. Niebawem czeka nas zaplanowane wycięcie trzeciego migdałka i to będzie prawdziwy GORE.



Do poczytania. Hula-Gula!


Lepiej mieć sztuczne: zdjęcie moich włosów po weselu, moczących się przed oddaniem. Ring 2 i Dark Water w jednym :)





132 - lepiej mieć burdel w pokoju, niż pokój w burdelu.

Ten blog jest plagiatem mojego mózgu, a że posunęłam się wiekiem i osłabłam umysłowo, to i z blogiem może być różnie.
Myślę, że to dobre usprawiedliwienie, czemu dzisiaj notka o kutasikach. No bo i niby czemu nie? Organ, jak każdy inny, dajmy na to jak wątroba, tylko tu już nie ma o czym pisać...

Zanim przypomniałam sobie, że małżeństwo to przecie straszny przeżytek i wzięłam ślub, dziewczyny postanowiły zrobić mi wieczór panieński. Byłam przerażona. Wiecie - te wszystkie polskie, kiczowate tradycje: konkursy na weselach, owijanie ludzi papierem toaletowym, tańce z balonami, obowiązkowe wieczory panieńsko-kawalerskie, no - unikam badziewia jak mogę. Ale one się uparły i miałam niewiele do gadania, poza tym zajęta byłam przygotowywaniem na ostatnią chwilę imprezy ślubnej, bo do zrobienia pozostało jeszcze WSZYSTKO, z wyborem małżonka włącznie. 

Dostałam rozkazy i o umówionej godzinie, zestresowana, zmęczona i zła, zjawiłam się na miejscu. Jak już wiecie - nadal mam tę obrożę Rusłana, więc impreza musiała się odbyć gdzieś blisko. Wybór padł więc na moje ukochane ranczo, bo jest tam wszystko, czego potrzeba do życia, czyli święty spokój oraz domek na drzewie, gdybyśmy chciały zrobić remake z moich urodzin i tańczyć topless, skacząc przez okna.

Pierwsze miłe zaskoczenie: dziewczyny postarały się o dekoracje: kwiaty, prawdziwy tron, balony, firanki rozwieszone miedzy drzewami (do tej pory tam wiszą, pełne zaplątanych, zdechłych ptaków ;) oraz jeden z prezentów ślubnych:



Wielki posąg z Wyspy Wielkanocnej! Ihaaaa! Nie wiem ile kobiet ucieszyłoby się z kawałka betonu zamiast nagiego, pląsającego striptizera, ale ja jestem w tej grupie. Zawsze chciałam takie coś mieć!

A potem ujrzałam penisy, morze penisów. Na początek penisobidon i rurki-fiutki, przez które musiałam sączyć napoje, a jeśli tylko zapomniałam, dostawałam karną 50-tkę. Było to zresztą przyczyną mojego późniejszego stanu i problemów z pokonaniem drogi powrotnej przez busz do domu. Rano znalazłam w kieszeniach kilka szpadli, poradnik działkowca z '92, dwie nornice oraz cebulki mieczyków, niewiadomego pochodzenia. Dlatego w przyszłości planuję przenieść działkę do mojego pokoju i wyeliminować takie logistyczne zagrożenia, jak banda pijanych kobiet, turlająca się po nocy, uzbrojona tylko w śpiew i w olbrzymi miecz świetlny w kształcie członka.

 Padłam też ofiarą quizu, w którym wyszło, że absolutnie nic nie wiem o moim mężu, co wróży nam ciekawe życie pełne niespodzianek. Musiałam też wystrugać wielkiego fallusa z kabaczka. Strasznie mi było go żal, bo akurat kolejny miesiąc z rzędu maniakalnie robiłam przetwory na zimę, ale kazały pod groźbą kolejnej 50-tki. Artefakt ten niestety znalazły moje dzieci, kiedy drugiego dnia, zjawiły się na działce. Do tej pory nie wiem, co pomyślały sobie i one i grzybiarze, kiedy pod płotem, na wysokości altany, z krzaków straszył wielki, zielony Wacek.



Impreza była naprawdę przednia! Kocur obchodził właśnie swoje trzecie kawalerskie gdzieś w górach, próbując zneutralizować beczkę bimbru, podczas, gdy my szłyśmy za fallicznym światłem do domów. Której by nie pytać, każda miała własną wersję wydarzeń z tej podróży, ale tradycji stało się zadość i niniejszym cofam swoje uprzedzenia do panieńskich wieczorów, bo nie ma nic lepszego niż dzika zabawa w doborowym towarzystwie. No, może bigos :)

Kilka zdjęć z początku party - na szczęście później się ściemniło więc nie ma zbyt wielu kompromitujących materiałów.


Dama z falliczką

Pierwsze Wacki za płoty

Kierowniczki zamieszania



Gosha skrzętnie maskuje właściwe płyny wodą mineralną

Małgosia na wszelki wypadek już zamawia pod działki 3 karetki pogotowia.

Chill Out, madafaka! - rozkazała na wstępie Sylwestra.




GRY