piątek, 10 grudnia 2010

52 - kowbojskie metody walki w krawiectwie ciężkim


Wczorajszy dzień zaczął się niefartem.
Najpierw – to już tradycja – zaspałam do roboty. Zdążyłam wprawdzie, ale wpadłam do biura z wywieszonym jęzorem i bez makijażu więc Michalina omal nie zemdlała (i zemdliła) na ten przykry poranny widok.
Wspomnę, że Kocuru musiał mnie prowadzić do auta, bo nawierzchnia pokryła się podstępnie pod osłoną nocy wieczną zmarzliną, a za winklem grasowały renifery, Eskimosy i łyżwiarze.
Potem okazało się, że dziecko szkolne wstało jako wyjec i miało wielki ból ucha. Na wieść, że nie idzie w związku z tym do szkoły, objawy ustąpiły natychmiast i nakazała się zaprowadzić na tajne komplety.
Po jakimś czasie dostałam radosny telefon od Halyny, która właśnie dostała równie radosny telefon od wychowawczyni potwora, że ów obficie wymiotuje i trza go odseparować do domu. Z braku matki w pobliżu, Daniela bohatersko odebrała zaślinione dziecko wraz z całą siatką rzeczy w pawie wzory.
Sromota tedy padła na mnie, bo ani do znachora ani wglądu w sytuację, skoro właśnie okupuje linie telefoniczne z ludźmi, którzy tego dnia byli okropni, wredni i wymagający ode mnie natychmiastowego usunięcia wszelkich objawów zimy. Przetrwałam umyślnie mówiąc do pań per pan, a do panów na pani jak i poszerzając w myślach i tak obrzydliwie bogaty zasób przekleństw o kolejne kombinacje ku... z chu../odp... pierwiastek ze sp... do kwadratu. Czy jakoś tak.

Ale najgorsze miało czekać w domu. Spóźniona paczka okazała się skrywać w bąblinach koperty bąbelkowej ZA DUŻE spodnie. Szlag mnie trafił na miejscu, w 3 minuty wyprałam, najadłam i pospałam dzieci, zdaje się już ozdrowiałe, po czym wywlekłam pudło z maszyną, której niemiecka instrukcja jest dla mnie równie zrozumiała co program polityczny Platformy Obywatelskiej. Plącząc się w nitkach i ściegach, dramatycznie szukałam programu do zszycia odzienia, które przeto miało mnie uwolnić z zatęchłej i dusznej dupy tekstylnej. A w instrukcji tylko same hendechochy i nichtszisseny. Szyłam więc zapamiętale i intuicyjnie, co nie było dobrym posunięciem, bo moja intuicja kiedyś podpowiadała mi, że będę piękna, zgrabna i bogata, a tymczasem jestem brzydka, biedna i niewymiarowa.

Kiedy dzieło me dobiegło finału, okazało się, że po przymiarce nie mogę uwolnić się z tych cholernych spodni, bo bardzo podstępna podszewka jest zszyta zbyt ciasno i stała się oto więzieniem dla mych odnóży. Mając w pamięci stare westerny i parobków ściągających kowbojom buty, zamknęłam się z matką-Halyną w wc i ja się zapierałam, a ona szarpała. Bezskutecznie. Po pół godziny konwulsji wychlastałam całą podszewkę i cudem umknęłam krwiożerczym galotom, które mnie chciały wchłonąć jak ta anakonda ofiarę.

Ku pokrzepieniu serc miała do mnie wpaść Dudkova na bro, ale Dudek złośliwie urwał sobie koło w samochodzie i musiała pozostać w domu by oddać się czarnej rozpaczy. Jako i ja postąpiłam i piłam w samotności, łypiąc na czarne, wredne nachy.

Efekt jest taki, że teraz muszę nosić pod spodem jakieś kalesony, a miałam być seksi mama. A żeby to obesrało (taka mała dygresja – spodnie z eko-skóry są o tyle ciekawe, że jak kto puści w nie bąka, może się nim nacieszyć nawet jeszcze następnego dnia).
Ale kogo to w ogóle interesuje?

Żegnam ozięble odwiedzających te nikczemne strony.
W następnym poście będzie dla Was epistolograficzna bomba, ale to niebawem, najpierw muszę to to rozesłać w realu. 
Preludium do posta - już dostarczona pocztuffka do Sylwestry (niniejszym starą, dobrą tradycję HR uznaję za odgrzebaną):

z twarzy podobny zupełnie do nikogo
+ bonus w postaci kalendarza:

GRY