czwartek, 14 października 2010

XXXII - bezendu bezsensu




Dzień Nauczyciela dniem wolnym od edukacji.
Jaka to radość, że mogłam runąć w pościel z kory w eklektyczne wzory za 15 zł. Nie musieć się ciągnąć z rana po placówce, będąc  po nocce. Aż miałam ochotę z tej wdzięczności wycałować i wypieścić całe ciało pedagogiczne od stóp do głów. Ale ciało miało wolne. Cierp ciało jak chciało.

Ale, ale.
Miałam za to czas, aby udać się do stałego w ostatnich trasach wycieczkowych punktu – przychodni zdrowia (szczęścia i pomyślności). 64 raz w ciągu ostatniego miesiączka.

A miało być tak pięknie: 
w myślach już widziałam ten fest, jak biję rekord w dziedzinie zdrowości dziecięcej i wpadam  tam pierwszy raz od 2007 z dopiero 46-letnim dzieckiem. Z powodu ukąszenia przez makaka lub też reakcji alergicznej na muzykę z MTV.  U progu wita mnie odświętnie odziany w latex personel, kwiaty, orkiestra, 102-letnia Eleni śpiewa  „nie było ciebie tyyyle laaat!”.

Niestety – chuj w bombki strzelił, choinki nie będzie. Mikrob nie chce się wyprowadzić. Żąda meldunku, nazwiska, testamentu, prawa dziedziczenia suszonych grzybów Halyny i wszystkich patentów Inżyniera.

Tak więc, skoro miałam dziś wolne od szkoły i codziennych składek na cele szczytne, mogłam na luzie wypruć się w aptece z 70 zyla na medykamenty od mankamentów odporności.
Jeżeli to jednakże zawiedzie, natrę dzieci proszkiem z owych banknotów i włożę na 3 zdrowaśki z termoobiegiem do pieca. Robiąc tym samym użytek z lektury „Antka” czy "Anielki", bo że niby po cholerę straszyli tym dzieci w podstawówce?


Z nowości czyli z biuletynu „0-1” to 
1.- jakiś gnom per fołn stwierdził, że po głosie to ja mogę mieć ze 38 lat. Życzę ci, człowieku, aby cię spektakularnie obesrały wszystkie gołębie z ul. Moniuszki.
Po 2.- pożegnałyśmy odbiornik telewizyjny na centrali. Tzn. nieodbiornik termowizyjny bardziej, bo nie odbierał niczego (nawet bogatym i nie dawał biednym), ale grzał jak tralala. Niniejszym kineskop kitę odwalił, Hałs nie pomógł, a nawet na organy nie wziął.

Na szczęście, niezastąpiony Rysiu odkrył w czeluściach swego garażu złoża rtv i mieliśmy wczoraj uroczystą odsłonę nowego-starego TV.
Jakież było moje zdumienie, gdy wyszło, że „Czterej Pancerni” to wcale nie serial o zbieraniu bawełny w czasach kryzysu z wątkiem polskim. Że tam nawet Szarik nie jest afroamerykaninem, a Wiesław Gołas jest w zasadzie biały, nawet jeśli czarno-biały.

Że Jukendens to nie jest japoński teatr cieni.

Że kablówka ma więcej niż 4 kanały.

Że ustrojstwo można sterować pilotem.
No, ale to akurat Zło. Bo oszczędzę sobie spalania 0,0001 % kalorii przyswojonych na centrali, gdyż zamiast wstawać i przełączać, muszę teraz pijać płyny moczopędnę, co by dupsko choć do toalety ruszyć.


Muszę kończyć, moi drodzy. Bogini Kali wzywa. Mam tyle syropów, kropli, naparów, które muszę zaaplikować doustnie, donośnie, do-zad-nie, a wszystko tymi samymi rękoma (bo i niby skąd innymi?). Tylko wizualizując sobie hinduskie bóstwo jestem w stanie to urzeczywistnić.
Hare! Hare!


EDIT:
Dobrze, że miałam już napisany ten tekst. Mogłam zająć czymś bolącą od myślenia i wyrzutów głowę.  Bo podpisałam się pod wyrokiem. I za dwie godziny umrze mój pies. Kukła, która z niej pozostała. Cierpiąca, bolesna, biedna. Jestem zimną suką. Idę wyć do kąta. Pierdolę cały ten zen.

XXXI – Panowie, zdrada! Jesteśmy w dupie.


Padłam ofiarą spisku i podłości.
No bo po kiego prącia hartowałam ci ja dzieci me? Po co strzelałam kółka po parkach, lasach, zdrożach i bezdrożach. W słońcach, mrozach, deszczach niespokojnych, w potargany sad.

Odmrażając zad.

Wystawiam każde powite dziecko na wielogodzinne interakcje z atmosferą i stratosferą. Ciągnę się po plenerach, wózkiem pancernym, chustą lnianą, ręcamy własnymy, wożę, noszę, saneczkuję. Rżnę lasy maczetą i zdobywam z młodymi szturmem okolicę.
Od pierwszych godzin po porodzie, niemalże wlokąc jeszcze łożysko (nie mam czasu tego rodzić, zaczepi się o chaszcze - samo odpadnie), w koszuli szpitalnej w fatalną żyrafę, zielonej.
Z wytryskiem mlecznym, z mymłonem rozdartem. Codziennie. Nawet jak inni nie wychodzą. Mnie do domu z dziećmi mogą zagnać tylko ciemności. I to zasadniczo dlatego, że po omacku boję się przyprowadzić ze sobą jeszcze jakieś obce dzieci, które skoro przyniosłam, wypadało by pokochać i wychować jak swoje.

Miast się szlajać w zaspach i błotach, umęczona acz ambitna, prozdrowotna;
miast odziewać w cienkie kurteczki gdy na dworze latają niedźwiedzie polarne;
miast machać krucyfiksem przed antybiotykiem i pilnować coniennego zeżarcia po bananie: mogłam tabor dzieciów trzymać w domu, a sama bez stresu i naporu zająć się czymś ważkim, ważnym, pożytecznym.
Mogłam tkać gobeliny, lepić gremliny z plasteliny, smażyć halibuta. Na ten przykład.

To wszystko ściema i hochsztaplerka. Ludożerka chce cukierka.
Wystarczył miesiąc szkoły i od 1 września mam na wychowaniu Mikroba. Hart ciała wziął w łeb. Bo szkoła = spustoszenie w domu, zarażanie siostry, zarażanie matki, dziadków zarażanie, bulgot gluta oskrzelowego, bankructwo ogłoszone w aptece, odflegmianie pomiędzy powtarzaniem kolejnych wersów wierszyków religijnych na piątek, zwątpienie, szczekanie kaszlem, walenie barana w elewację przychodni. Niepuszczenie dziecka do szkoły. Puszczenie dziecka. Czyli strzał w stopę. I cały proces od nowa.

Ja nie jestem przyzwyczajona. Czego wy chcecie od mojej rodziny bakterie, wirusy, roztocza, drobnoustroje, czego? Nie mam pieniędzy, akcji, wpływów. Powtarzając za Bruce'm Wszechmogącym: wracaj skąd przybyłaś, małpko z dupy!
Zgiń, przepadnij, zła mordo mikroba! Ja chce znowu spać po nocach.

Chujnia z mujnią z patatajnią.
GRY