piątek, 10 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział X


Rosemary's Babies


Dzień zaczął się dziwnie. W skrzynce znalazłam jeszcze pachnący oparami absurdu list od Adriana Fabryki Rajstop. Zapraszał mnie do odwiedzin swojego sklepu o wdzięcznej, gejowskiej nazwie Adrian Rajstopy. Facet w rajtuzach kusił, że przy zamówieniu powyżej 50 zł dołoży mi kolejne rajstopy-niespodziankę, wzorzyste 20 den.

Ale przedtem jeszcze śniły mi się dzieci na trakcji elektrycznej. We śnie zawodziłam pod słupem z kablami wysokiego napięcia i prosiłam dzieci, żeby się nie ruszały, że wezwę pomoc! Łkałam zagubiona w szczerym polu, wyglądającym jak plener strasznego odcinka Archiwum-X, a mój Mr. Hyde zastanawiał się gorączkowo, czy ewentualna awaria prądu nie spali mi znów komputera i na wszelki wypadek pomstowałam, że wtedy to już, bez jaj, wszyscy z EnergiiPro zginą śmiercią męczeńską. Sen minął, ale jakiś taki nerw pozostał.

Najpierw w szkole okazało się, że moja słodka potomkini zrobiła zadymę o strój do w-fu, który jej spakowałam do plecaka, mówiąc jej o tym na wszelki wypadek jakieś 386 razy. Of course zapomniała o fakcie, ćwiczyła w ciuchach i była bardzo niezadowolona. Ja również byłam bardzo niezadowolona z jej niezadowolenia i ku memu niezadowoleniu muszę chyba zacząć pożyczać od Halyny te małe tableteczki, które wprowadzają człowieka w nastrój umiłowania otoczenia z rozkładającymi się w lodówce pomidorami włącznie.

Zabrałam dzieci na łono natury, bo jako chłop małorolny, byłam rada grabić hektar skoszonej trawy, wystarczającej byśmy mogli przerzucić się z kotów i psów na parzystokopytne.
Z głośnika telefonu ryczał Ozzy Osbourne i wprowadzał mnie w stan zen. Ale z daleka, z grymasem na małej buzi już sunęła Jagoda – dziecko, które urodziło się 40 lat za późno, bo miało duże szanse na wygranie castingu na tytułowego bohatera „Dziecka Rosemary”. A tak mi już było dobrze...
I'm going through changes – zawodził Ozzy.
W tle słyszałam już, że Jagoda zawodzi również. Głośniej.
- Oh, no, no please God help me! Próbowałam czym prędzej zniknąć z jej pola widzenia, ale dopatrzyła się mnie za drzewkiem gruszkowym.
„Is it the end, my friend?
Satan's come around the bend,
People running 'cos they're scared
Ya people better go and beware
No! No! Please! No!” - ćwierkał Black Sabbath.
Mała gulgotała i wiła się w złości na to, że nie chodzę z nią cały czas za rączkę. Ciężko się grabi jedną ręką, wiem, bo próbowałam. A rozsierdzona córka knuła, piszczła, wysysała moją energię. Miałam jej coraz mniej.
- Nieee, zostaw mnie proszę, zostaw mi chociaż troszkę energii – wyszeptałam resztką tchu – chociaż na jedno piwko wieczorem... - próbowałam negocjować.
Zero litości. W poczuciu niespełnionej misji gruntowej musiałam opuścić więc łono natury i udałam się w domowe pielesze, w których wyszło na jaw, że dopadł nas jakiś wirus. Na początek powaliło Kalinę. Sama nie wiem czy gorzej mieć w domu chore dziecko, faceta z przeziębieniem czy stado zbzikowanych lemurów, ale wszystkie te opcje są poza moimi siłami.

W każdym razie na drugi dzień miałam z głowy problem zachowania Kaliny w szkole, bo do szkoły pójść nie mogła. Pomiędzy wycieraniem nosa a wycieraniem nosa, zostałam wrobiona w drylowanie 30kg brzoskwiń. A potem zataszczyliśmy to do podziemnej manufaktury alkoholowej u Rapów. Umościliśmy wszystko w butli i zaczęło się radosne oczekiwanie na brzoskwiniówkę. Chociaż przeczuwam, że to będzie niezły zajzajer, mam przynajmniej nadzieję, że o właściwościach podobnie uspokajających, co pastylki Halyny.
GRY