sobota, 30 lipca 2011

102 - Jestem magistrem (czyli witamy w Wałbrzychu)

Photobucket

Scenka:
- Taxi (cośtamcośtam), dzień dobry!
- Dzień dobry, jestem magistrem! - wykrzykuje starszy pan, po czym zawiesza się w ciszy.
- Tak, czym mogę służyć?
- Jestem magistrem. Magister Tadeusz B(cośtamcośtam)...
- Witam pana, słucham?
- Magistrem. Jestem.
- Gratuluję. Potrzebuje pan taxi?
- Nie.
- Więc?...
- MAGISTER Tadeusz B...!
- Tak, słucham pana magistra - akcentuję lekko zirytowana (nie mam na to lekarstwa, psze pana, zwięźlej, mi tu dzwoni klasa robotnicza...)
- Chcę prezesa. To jest numer do prezesa taxi.
- Nie, proszę pana, to jest numer firmowy do zamawiania taksówek. Prezes jest w tej chwili na urlopie.
- Nie, to jest numer do prezesa! - upiera się pan.
- Nie, proszę pana, to jest numer firmowy do zamawiania taksówek. Prezes jest w tej chwili na urlopie. W czym mogę panu pomóc?
- Numer do prezesa CHCEM.
- Nie mogę podać, przykro mi. Co przekazać prezesowi?
- Że dzwonił magister. Że się musi skontaktować.
- Dobrze, ale w jakiej sprawie?
- A tego to ja pani nie powiem, to są sprawy pomiędzy MAGISTREM a PREZESEM, do widzenia!


Boże, coś Polskę! Czasem nie wiem, czy mi bardziej przeszkadzają w tym mieście zezwierzęcone istoty, jakie obserwuję na ulicach i słyszę przez telefon, czy wykształciuchy, doprawdy trudny wybór. Jak można całe życie mieszkać na ulicy Dubois i nadal ją wymawiać tak jak się pisze (zawsze przy tym przedstawiając się dumnie jako pani Jagiełło) ? Albo zamawiać na Władysława AnDRESA? Lub pod „Oszołoma” (Auchan)? I nie zauważyć, że już dawno zmieniono nazwy ulic Lenina, 22 Lipca itp.

Wiem co mnie najbardziej drażni w tym kraju. Wkładka – Polacy. Przykro mi, ale im dłużej tu mieszkam, tym bardziej nas nie lubię. Uważam, że szczątkowa kultura osobista, normy i zasady, szacunek to jakaś skamielina, prehistoria i kuriozum. Przynajmniej w tym mieście.

Przemawia przeze mnie żal i gorycz po niezjedzonych kabaczkach, które wyhodowałam od ziarenka, a które mi jakiś obywatel polski bezczelnie zajebał. Wszedł jak na swoje, wziął, bo leżało, zeżarł i wydalił, bo pewnie uważał, że mu się należy. Że jak nie jego, to nie trzeba szanować, że jak nie mogę ukraść, to przynajmniej zepsuję, że papierek na ulicę, a butelką o chodnik, że muzykę z telefonu to na cały regulator, a jak szczać na winklu, to przodem do przechodniów. Że kobiety bez zębów, ale z wąsami, że faceci żrą kiełbasę w autobusach, a dzieci się myje raz w tygodniu albo wcale i akurat piękną elewację musieli położyć na ul. Pankiewicza, na ulicy Moniuszki, gdzie ją obgryzą i zasrają z miejsca nie psy, nie gołębie, ale sami lokatorzy.

Żałuję, że na fali emigracji nie wyjechałam z tego kurwidołka. Pomimo że sama jestem osobą dość wulgarną, że klnę i piję piwo na ławce, jest mi wstyd, że jestem z Polski. Z tego mentalnego odbytu Europy.
Jak mi powinęli kabaczki, to w rozpaczy wbiłam między pozostałości flagę z ostrzeżeniem, że w obliczu takiego świństwa, potraktowałam część z pozostałych plonów chemią i liczę na szczęście twoje w losowaniu, złodzieju.


Photobucket
Wiem, bzdura, dziecinada, ściema. Ale z takimi ludźmi to człowiek próbuje na różne sposoby. Przychodzę następnego dnia – ktoś zabrał kartkę (nie wiatr, nie deszcz, zdjęta elegancko, odplątana, zabrana – pewnie ktoś chciał mieć dowód na wypadek, gdyby się struł biedaczek – mógłby mnie jeszcze oskarżyć!). Nawet się ubawiłam i niesiona radością z anonimowej wymiany korespondencyjnej wbiłam to (godne Królika z „Kubusia Puchatka”):

Nazajutrz idę – kartki nie ma. No wymiękłam :) 

Photobucket


Moje kabaczki w tym czasie wesoło furkotały w garze z leczo gdzieś, na Dolnym Śląsku...

Photobucket

GRY