Kochany pamiętniczku!
Licznik odbił stówę i pora nadgryźć następną, bo jesteś jako ta blogurodzica dziewica.
Ciężko sklejać notki w samym centrum trąby powietrznej, jak bez cienia przesady można nazwać te trzy żądne krwi istoty, któreśmy chyba w szale jakimś kiedyś spłodzili. Kiepsko się notuje podczas wodowania tychże, zwłaszcza jeśli samemu się nie tylko wygląda lecz i pływa jak „Kursk”. I równie źle choćby udawać rusałkę z długopisem i notesem w zębach.
Podczas gdy na zewnątrz hulała rozdzierająca czarną noc burza, a ja znad szkła zerkałam na mojego faceta, który kiwał się na werandzie w przód i w tył (z zamkniętymi oczami, zamkniętym sercem i zamkniętym libido), jednak mnie najszło na pisanie. Gdyż najpierw nie wyszło mi wkręcanie sobie, że to scenka rodem z amerykańskich filmów. Że to weranda tuż nad brzegiem Missisipi, a powodem kiwania się na ogrodowym krześle jest pobrzękiwanie bluegrassowego banjo w pobliskich zaroślach, a nie 0,7 wódki polskiej Sobieski. Że przyczyną permanentnego opadu z sił była mordercza walka z trzema nowoorleańskimi aligatorami, a nie z dziećmi własnymi.
Jednak, co tam, jest klimatycznie. Napierdalucha jak w Pearl Harbour. Gdybym akurat miała bosmana, to tylko zapięłabym mu płaszcz. Przynajmniej chwilowo wymiotło komary, których jest tyle, że podobno ludzie w pobliskiej filharmonii po skończonych owacjach, mają całe dłonie oblepione martwymi owadami. Rodzi to pewnie wiele nieporozumień, ponoć artyści grają na bis do bladego świtu, podczas gdy chóralne oklaski są jedynie próbami załatwienia brzęczących niedobitków.
Mamy tu własne Lemony Snicket – serię niefortunnych zdarzeń. A zaczęło się w sposób iście gówniany. Równo 1km przed celem podróży, gromada zażądała postoju na siku. Na poboczu otworzyliśmy wszystkie wejścia tostera marki opel astra, dzieciaki rozbiegły się po rowach. Kiedy wróciliśmy się zainstalować na nowo, odkryliśmy, że pierwsze zrobiły to muchy – jakieś 200 sztuk, przybyłe z wielkiej kopy łajna na pobliskim polu.
Tematy okołofekalne nie opuszczały nas zresztą do końca. Kalina na przykład przez część pobytu za cel postawiła sobie wypierdzieć „Laleczkę z saskiej porcelany”. Innym razem, widząc z daleka okrągłe bele siana na polach, zawołała „Och, owce! A nie, to tylko kupy po słoniu...”. Albo gdy człowiek odbywał ważne posiedzenie w kibelku, cała trójka podsłuchiwała pod drzwiami lub przez tunele grzewcze.
Drugiego dnia, jak już wiecie, spłynął na nas remake zarazy. Ledwie co ochłonęłam po ostatniej, a tu znowu biała supremacja Pudrodermem. Jako matka niepoprawna i zrozpaczona, za dnia moczyłam dziecko w ogrodowym basenie, wieczorami malowałam w kropki i nagusieńkie wyganiałam na dwór aby wyschło. Kwarantanna od ludzi czyli też jezior i pieszych wycieczek po przyschnięciu do strupa została zdjęta i tylko dla niepoznaki myliśmy dziecko z białych plam. Co by nie wzbudzać ogólnej paniki, bo ja wiedziałam, że już nie zaraża, a obcy lud niekoniecznie. Zimny chów, zimna woda z jeziora i kąpiele na zimnym wietrze pomogły i to cholerstwo chyba się wystraszyło i wywietrzało prędzej niż poprzednie. Z tego miejsca trzymam kciuki za kobiety z forum zwariowanych mamusiek, które w trosce o odporność dzieci w czasie i po ospie, nie wypuszczają ich z domu przez MIESIĄC.
Jakby mało mi było wrażeń, dnia trzeciego zadzwoniła matka-Halyna z informacją, że druga kocica, Czarna Szmata również wydała na świat potomstwo. No to już jest kurwa arcyniemożliwe! W każdym razie kompletnie odechciało mi się wracać tam kiedykolwiek i w jednym momencie zrewidowałam swoje podejście, uznając, że jednak trójka dzikich, chorobotwórczych dzieci, banda insektów, 3 zmiany gaci + dobrze zmrożona krata browarów w zupełności mogą robić za szczyty wykwintnej egzystencji i zostaję tu na zawsze.
Nie było mi dane jednak długo żyć bez zwierząt, bo naturalnie, dnia czwartego, przypałętał się do mnie mały kot, który się chwile wcześniej topił w oczku wodnym sąsiadów. A jak znalazł już frajera, co go wykręcił, ogrzał i dał jeść, to nie zamierzał się pożegnać. Na szczęście ktoś go powinął w jasyr po kilku dniach i dzięki temu nie został przypadkiem spakowany do torby. Byłby wtedy dziewiąty.
No i tak sobie dalej stukały stuknięte dni, dużo wody, słodkie lenistwo, grillowanie, dzieci, jezioro, dzieci, rowery wodne, dzieci, dzieci, dużo dzieci, wieżyczka strzelnicza etc. Nie będę Was dalej zanudzać.
A żeby ta notka się chociaż do czegoś przydała, to zamieszczam przepis na genialną przekąskę z grilla:
- CZOSNKOWE MARCHEWKI-
- kilka marchewek, najlepiej młodych i niewielkich, ale mogą być większe (wtedy przeciąć wzdłuż)
- masło
- czosnek
- czosnek granulowany, przeprawa grillowa, pieprz, maggi, co kto lubi.
Marchewki wysmarować masłem i wyciśniętym czosnkiem, oprószyć przyprawami, zawinąć w folię aluminiową i rzucić na ruszt. Grillować do miękkości. Na zdrowie! I nie chuchać innym w twarz. Jak się chce mieć seks wieczorem.
ugrillowana już marchewka -matka, otoczona gromadką dręczycieli, sunie posępnie brzegiem kąpieliska |
córka Hogata |
córka Arriva jeszcze przedwypryskowa |
M.P. przygotowuje się do skoku przez płonące koło ratownicze |
+ 15 stopni ma tę zaletę, że ma się całą plażę dla siebie |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz