wtorek, 7 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział IX


Pomiędzy materią a (boską) energią


Przez weekend moje starsze dziecię jakoś zapomniało o ulubionych lekcjach religii. Musiałam oczywiście użyć podstępu i YouTube by zdusić religijne songi, których już nie mogłam słuchać, na rzecz piosenek z Akademii Pana Kleksa.
Ale w poniedziałek mara wróciła. Najpierw wysłuchałam całej biografii papieża Lolka, baaardzo szczegółowej. Zdumiało mnie ile informacji jest w stanie zapamiętać 5-letnie dziecko i jeśli to się przełoży na materiał szkolny w przyszłości, to normalnie szacun. 
Niestety, powróciła też transowa pieśń o sercu i Jezusie. Nie wiem, co oni dodają do tej piosenki, ale wystarczyło 10 minut i Jagoda wtórowała "sierciem cioś tam eusa!". Jestem na prostej i krótkiej drodze do nerwicy natręctw. Czuję się jak w Oazie. Dzieci chwalą Pana, babcia dumna jak paw (Mamby), patrzy na mnie triumfującym wzrokiem, a ja po cichu namawiam Jagodę, żeby śpiewała chociaż "sercem kocham Zeusa". Tyle mogę uczynić w samoobronie.

Wybiegając z bramy na spacer z moim psem, z którym już nie mogłam wytrzymać w jednym pomieszczeniu, gdyż roztacza subtelny zapach piżmoszczura skrzyżowanego z lizolem, odkryłam w skrzynce na listy jakieś złoża makulatury. Wezwanie do zapłaty?! Podwyżka czynszu? Zaległe mandaty MPK ? - utonęłam w domysłach i na wszelki wypadek wolałam czmychnąć do parku.

Po powrocie okazało się, że do żelaznej szufladki ktoś wepchnął Twojego Maluszka. Tzn. nie Twojego, ani też nie mojego, bo, wierzcie mi, żaden z moich maluszków nie zmieściłby się w całości do unijnej skrzynki pocztowej. Chyba, że do Google, bo tam dużo mega wchodzi, ale nie mam pojęcia jak to przeliczyć na kubaturę dziecka. No, w każdym razie było to wspomniane już wcześniej pismo "Twój Maluszek". Na okładce, przaśnej urody bobas, wyglancowany oliwką Johnson Baby, wołał nagimi dziąsłami o przejrzenie zawartości gazety. 
Co mi tam! - pomyślałam, warto rozbawić się jakoś po dwóch mega ciężkich antropologicznie nockach w taxi, podczas których po raz enty zrozumiałam, że statystyczny wałbrzyszanin niewiele ewoluował od neandertalczyka i różnica zasadniczo polega na noszeniu kurtki z ortalionu. Klasnęłam ciężko opuchniętymi z braku snu powiekami i zagłębiłam się w lekturze.

Najpierw uświadomiono mnie, że (o, eureko!) dziecko powinno wychodzić na powietrze, bo oddychanie nim świetnie dotlenia organizm i stymuluje odporność i że powinno się ruszać, bo ruch poprawia krążenie krwi. I że dziecko, które się nie rusza, to automatycznie też nie krąży i raczej powinnam wtedy zgłosić sprawę pediatrze, a on odpowiednim organom. 

A potem było tylko gorzej. Okazało się, że jestem niedbałą matką, bo i co z tego, że jak pada, zakładam dzieciom kalosze, jeśli nie są to Coccodrillo lub Elefanten? Że nie mam torby z przegródkami przeznaczonej dla mam Babymel za jedyne 259 zł, jonizatora powietrza Chicco (też 259 zł), Chrupaczków BoboVita (11 zł), nie noszę pod pazuchą syropów na suchy i mokry kaszel oraz chusteczek na suchą i mokrą kupkę Pampers, nie smaruję dzieci Nivea na wiatr (14 zł), nie zaszczepiłam na grypę, kleszcze i chuj wie co jeszcze i nie polałam wszystkego Domestosem, który 24 h na dobę zabija wirusa grypy (!). A potem podliczyłam reklamowaną wyprawkę do żłobka, która na początek wynosi jedyne 507 zł (serio).

W samym jądrze Ciemnogrodu, kąpie dzieci hurtowo w kranówie, narażam na kompot z jeżyn made by Babcia, pozwalam spać z kotem i czytam do snu zamiast zapalić interaktywną lampkę Interkobo. I to wszystko wypisują ludzie prawdopodobnie wychowani na krowim mleku w proszku, sprzedawanym na kartki, zasypywani mąką ziemniaczaną, z której wyprodukowany w domu kisiel był szczytem luksusu, podobnie jak vibovid. Biegali w ciuchach po starszym rodzeństwie, udzierganych zresztą na drutach, kąpali się tylko w soboty (drudzy w kolejności, w tej samej wodzie), a z dobrodziejstw medycyny mieli jedynie guajazyl i płyn Lugola. Pewnie, że czasy mamy inne, ale wtedy przynajmniej gadżety nie stanowiły o szczęśliwym dzieciństwie ani byciu dobrym rodzicem. Nostalgia...

Zastanawiam się, która z nas będzie miała fajniejsze, bogatsze wspomnienia z dzieciństwa, teraz wszystko jest przecież takie inne, materialistyczne. Patrzę na Kalinę i widzę jednak jakieś podobieństwo do mnie z czasów maszerowania do zerówki. Jest to konkretnie wielki siniak na policzku i zupełnie przeorany w starciu z glebą nos. Niby nic, a cieszy, bo przynajmniej jeszcze woli łapać dzwony na podwórku niż wielbić straszną mordę Hello Kitty.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

jestem na tak!
ach gdzie te zdarte kolana dzieci....

GRY