Stęsknieni? Nie ma się czego wstydzić! Ja sama tuż po przebudzeniu szybko sprawdzam bloga, tak jestem ciekawa, co też nowego napisałam.
Kto czyta, ten pamięta, że matka-Halyna z sobie tylko znanych względów, wyziera w plener jedynie w sytuacjach absolutnie rzadkich i wiekopomnych. Granice obejścia działają na nią jak okrąg z soli na różnej maści demony. Jej rewir kończy się w progu, gdzie podkłada listwę boazeryjną pod drzwi wejściowe klatki schodowej, żeby wiecznie kręcace się dzieci nie dzwoniły co rusz domofonem. Listwa zapewne została wyrwana kiedyś w szale z przedpokoju, gdy Halyna usiłowała barykadować się przed jakimś nadchodzącym latem czy innym podmuchem świeżego powietrza.
Rodzinna legenda głosi, że ponoć ostatni raz zapędziła się za ganek chałupy, na okoliczność wylewania fundamentów pod Bryłę Doktora Kurmanbajewa i co za tym idzie przylotu UFO, które mierzyło i fotografowało owe dziwo na potrzeby budowy prototypu lotniskowca międzygalaktycznego.
Kto z nią mieszka, ten wie, że m-H. żyje w barwnym świecie fantasy pełnym postaci z „Dlaczego ja?”, „Trudnych Spraw”, a do snu przytula stopkę redakcyjną wyciętą z gazety „Fakt”.
Jest ona również ewenementem na skalę światową jak chodzi o dogłębne przeżywanie warunków pogodowych bez potrzeby wychodzenia z domu. Kiedy mój ojciec, dajmy na to, zasuwa w śniegu po kolana do sklepu, a ja brnę w tym czasie z zamrożonymi w danonki dziećmi na jakimś spacerze i mroźny wiatr chlasta mnie po pysku, po powrocie zawsze okazuje się, że najbardziej zmarzła Halyna. W nagrzanej chacie, w czterech kufajkach, rozpalona jakimś kataklizmem z tvn.
Gdy na zewnątrz upał lasuje mnie i haczkę w truskawkach w jedno ciało, a dzieci na polu właśnie ścięły się w galaretę; kiedy Inżynier nie może powiesić za blokiem prania, bo to wysycha w misce po drodze na sznur, Halyna-matka cierpi największe katusze. W zacienionym, klimatyzowanym przeciągami mieszkaniu, nad szklaneczką zmrożonego piwa.
W sytuacji, kiedy moja wątła psyche kojarzy słowa „jesień” i „skrajna depresja” jako synonim, ciężko się budzić we wrześniu z Halyną na stanie. Ledwie otwierasz oko, a tu złowróżbny krzyk z kuchni:
- Tadziu, 9 stopni! O boże, Tadziu, co to będzie?! O boże! O Jezu! O boże! O Jezu!
- Tadziu, 9 stopni! O boże, Tadziu, co to będzie?! O boże! O Jezu! O boże! O Jezu!
Od razu czuję jakbym wpadła ze snu wprost w wyrżnięty przerębel. Już po plecach skrobie mnie pazurem niedźwiedź polarny. A nie, to tylko pies...
Na wszelki wypadek więc, owinięta tym psem, czołgam się do szafek z ubraniami dzieci.
- Ile jest stopni? - pokrzykuje w stronę meteo-medium, Omeny, Kreta i Puszki Pandory w jednym (żeby znowu nie było, że młoda pójdzie do szkoły w piankach i ruskiej uszance).
- 21! - odkrzykuje termomatka, a jej ton brzmi zupełnie jakby właśnie się dowiedziała, iż huragan Irene zmiótł z powierzchni Stany Zjednoczone.
Albo:
- 30 w słońcu! - na modłę „Dobry Jezu, a nasz panie”.
I chcąc – nie chcąc, momentalnie człowiekowi zimno.
Nie przeżyję tej jesieni, muszę się jakoś bronić. Właśnie drukuję na papierze samoprzylepnym skalę termometru zatrzymaną na 36,6. Może tożsama z temperaturą Halyny przejdzie po domu jakoś neutralnie? No chyba, że H. to gad zmiennocieplny, bo wszystko na to wskazuje.
Nie przeżyję tej jesieni, muszę się jakoś bronić. Właśnie drukuję na papierze samoprzylepnym skalę termometru zatrzymaną na 36,6. Może tożsama z temperaturą Halyny przejdzie po domu jakoś neutralnie? No chyba, że H. to gad zmiennocieplny, bo wszystko na to wskazuje.
Nie chcę jesieni!
Biały miś,
spierdolił majstra z dachu!
(by Kocuru)
3 komentarze:
A żeby Panna z Miśni wiedziała, że Bobishony też jesieni nie chcą wcale a wcale! I już zaczyna się magiczny okres, gdy dobę całą czuję się jakby mnie kto w ryj strzelił. I nawet gdyby strzelał ktoś litościwie raz za razem, to nieustające marzenie o łożu ciepluchnym w dwoma mruczącymi sierściuchami się jawi w mej łepetynie.
Na dodatek wczoraj, gdy wybranek serca mego tańcował do nocy z rodzinką świętując imieniny mamy swojej, ja od godziny 20.30 leżałam w drugim pokoju opatulona w koc, wskutek niespodziewanego ataku chandry jesienno-chujowej, wyobrażałam sobie Malediwy i mnie w hamaku (być może z magicznej działki jakiejś) słuchającej szumu morza i śpiewu ptaków. Niestety, na nic nie zdała się moja uszkodzona już najwyraźniej wyobraźnia. JESIENNA DEPRRRECHA ma mnie w swych obślizgłych mackach...
Znam ten feeling od lat. Ale teraz jupiii! Wybawienie! mogę położyć się w zalanym kiblu, namoknąć, zaśmierdnąć i obleźć rybikami, żeby stopniowo wtopić się w klimat złotej polskiej jesieni.
Nasz kibel na co dzień zionie wilgocią i zapach ten za nic w świecie nie chcę się stamtąd wynieść. Właściwie zionie wilgocią i kocim moczem, jak się nad tym zastanowię. Wszak nie ma nic lepszego niż schowanie się w czarnym jak smoła kurzu za starą wanną i pozostawienie po sobie złocistej kałuży. Miaauu!
Prześlij komentarz