piątek, 22 lipca 2011

100 - psychodrama urlopowa - część 1

Wyjazd - dzień drugi:





Czyli dotrzymałam słowa na 100 odcinek :)






 Glitter Gify.com

BLOGU!
c.d. niebawem

piątek, 8 lipca 2011

99 - kino familijne


Dzieci mają tak upiorną fazę, że w tych okolicznościach podniecanie się urlopem jest równie słuszne, co wiara w to, że zespoły Habakuk , Happy Sad czy też inna Majka Jeżowska rodzimej sceny reggae, zaczną wreszcie grać muzykę dla dorosłych ludzi.


Ja nie wiem, może już przekwitam, ale drażni mnie absolutnie wszystko, własne dzieci w szczególności. Widzę dwa obce ciała, które łażą za mną w kółko, waląc się po twarzach, piszcząc, miaucząc, bucząc i bijąc rekordy w robieniu mi na złość. Jeśli więc jakimś cudem uda się nam wyjechać, perspektywa zsyłki z istotami, które polane wodą z jeziora mogą zacząć zachowywać się jeszcze bardziej jak Gremliny, wydaje się przerażająca. 

Zwłaszcza, że doświadczenie poprzednich wakacji uczy, iż żadna ilość alkoholu wypita w województwie wielkopolskim, nie jest w stanie zwalić człowieka z nóg, ani nawet mu tych nóg zwatolić. Pewnie dlatego rdzenna ludność ma ład i porządek w obejściu, na ulicach nie walają się odpadki, nie zalegają żule, wszyscy chodzą uśmiechnięci, a gwarą zaciągają, bo zwyczajnie nie potrafią bełkotać.


No, niestety -  jestem z innych szerokości geograficznych. Już mnie boli, gdy pomyślę o jedynej opcji zresetowania się pod postacią gry do upadłego w chińczyka, małpki i labirynt. Z rozrywek czekają mnie też liczne ucieczki przed naukowcami, bo jak tak na siebie patrzę, mogą mieć podstawy, by mnie uznać za brakujące ogniwo pomiędzy człowiekiem a Potworem z Loch Ness.


Na razie ściągam filmy polecone przez dobrych ludzi na fb. Jeszcze nie wiem kiedy będziemy je oglądać, bo jedyna pora to późna noc, kiedy dziewczynki z „Ringu” i Dejmian z „Omena” pójdą spać. Lecz przecież wtedy będziemy leżeć wycieńczeni w oparach dogasającego grilla.


Ale o tym Babcia Miśnia Wam opowie jak pojedzie i wróci. O ile pojedzie. I o ile wróci.


Buzi!

poniedziałek, 4 lipca 2011

98- będąc młodą lekarka...


Od chwili, w której  jak anioła głos ex męża zadziałał lepiej niż – nie przymierzając – lewatywa z kawy, mam myślówy. Wszystko mi się jakoby, tak po staropolsku, wzięło i zesrało. Norma. 
Czuję się jak w teledysku Annie Lenox, tyle że puszczonym od tyłu, w przyspieszonym tempie. Wiecie, ten klip, gdzie ona z całkiem przeciętnej pasztetowej zamienia się w divę na bazie różnych podkładów, fluidów, eyelinerów, unigruntów, regipsów oraz boa z kolorystycznie niestabilnego ptactwa gospodarskiego.
Tak mnie właśnie obrało z planów i złudzeń na lato. 

Trzeba znaleźć jakieś pozytywy tej sytuacji. Że kolejne tygodnie spędzę w 4 ścianach. Że piątą ścianą jest ściana deszczu za oknem. Że przecież mogę bez żadnego stresu (jakie parcie na ulop?!!) łączyć Pudrodermem punkty na małym ciele w skomplikowane konstelacje. Na spokojnie nauczę koty samodzielnie jeść. Będę miała pod kontrolą ilość ptaków i gryzoni, które Rumba zaraz zacznie znosić dla swej dziatwy, pragnąc zrobić z potomnych morderczy, koci SPECNAZ. Kibel umyję. Podłogę wypastuję. Nagram ścieżkę grindcore z wrzasków nudzących się dzieci. Trza się cieszyć życiem!


sobota, 2 lipca 2011

97 - wynieście swoich zmarłych AKA Wielki Wybuch

Photobucket

Ostatnia nocka w pracy przed urlopem. Cisza, spokój, higiena - myślę sobie naiwnie. Jednak nawet radosna  fatamorgana jutrzejszego urlopu oraz nagły wybuch ciepłych uczuć w stosunku do klientów i kierowców nie jest w stanie ogrzać pomieszczenia w tę kurewsko zimną lipcową noc. Opatulona w koc podłączam grzejnik elektryczny.
BUM! Wywala wszystkie sprzęty w kosmos. Rzeczywiście, śmieszne, kurwa, bardzo śmieszne. Kolejne godziny spędzam w sałacie kabli, listew, dzyndzli i przełączników walcząc z zasilaniem awaryjnym, które zamiast działać od biedy około doby, wydaje dźwięki podobne do EKG na oddziale ratunkowym. Wielokrotna śmierć kliniczna centralki i świdrujący pisk w uszach doprowadza do szału. 
O 3 a.m., bezradna, wykonuję sadystyczną pobudkę telefoniczną na szefie, który przemierza wpół przytomny całe miasto żeby …włączyć ukryty korek. Facet musi mnie teraz nienawidzić. Ale co tam – przecież już za godzinę MAM URLOP!

Rano ze snu wyrywa mnie telefon alarmowy od ex męża u którego od wczoraj stacjonuje mała Wrona. Fotki na poczcie, pełne krost i wybroczyn dają tylko dwie możliwe opcje: albo Mulder & Scully mają materiał na kolejny odcinek, albo fantazje literackie na potrzeby tego bloga przejmują kontrolę nad rzeczywistością. Ospa w pełnym rozkwicie, eksplozja bąbli surowiczych.

Ja się jednak boję pisać te posty. Jeżeli to wszystko dzieje się naprawdę, konsekwentnie oczekuję pogrzebania żywcem, walk w kisielu, pożarcia przez pluszowego misia i wielkiej bitwy Godzilli z Jezusem ze Świebodzina oraz kilku innych zaskakujących zwrotów historii, odnotowanych małym druczkiem w Fakcie, pod zdjęciem pierwszej zmarszczki Ibisza. 

No dobra. Kończę zatem i walę do Wrocławia po odbiór bomby biologicznej. I chyba chce mi się tak zwyczajnie ryczeć z bezsilności. Żegnaj urlopie – ażeby cię obesrało!

czwartek, 30 czerwca 2011

96 – Carry me Caravan take me away


Powinnam się była domyślić, że to nie był dobry omen. Wracam sobie wczoraj ulicą niejakiego Moniuszki Stanisława z odbioru mojej wstrząsającej wypłaty. Upał jak fiut więc kroczę skąpo odziana w szorty i koszulkę na ramiączkach. Tłuste ramionka i 30cm nóżki na wierzchu, bęben frywolnie podskakuje. Za moimi plecami słyszę warkot silnika, pojazd zwalnia mijając mnie. Przez okno wychylają się dwaj mężczyźni, machają, wiwatują i wydają dzikie gwizdy w moją stronę. Podnoszę brew pełna niezrozumienia. Choć nie powiem, przebiegło przez myśl, że drogę przebyłam by się dowartościować, bo przecież nie po pieniądze. Czar pryska, gdy okazuje się, że panowie jechali... karawanem pogrzebowym. A dodam, że byłam na wysokości bramy cmentarza.
Widocznie ze śmiercią mi do twarzy, teraz trochę strach jeździć kombi. 
To potwierdziło moje ponure przypuszczenia, że mogę podobać się chyba tylko nekrofilom.
Zastanawiałam się potem, czy powinnam się martwić o siebie, skoro zwracam uwagę firmy pogrzebowej i czy to aby nie mój schyłek? Na efekty nie musiałam czekać długo.

Już wieczorem zaprzęgłam psa do smyczy i pohasałam do parku na wybieg. Spotkałam się z Żukiem i Danielą w zestawie z wyżłem Labą. Psy zaczęły szaleńczą zabawę na łące i nagle te 20+25 kg psiej kuli pędzącej z prędkością 70km/h przyjebało mi krzepko w kolano. Nie wiedziałam, że umiem zginać w drugą stronę! Z bólu strzeliłam barana w kamienny zegar, przy którym akurat staliśmy. Żuki, jako że są bez serca, strasznie się ubawiły, ale ból przeszedł po paru minutach i poszliśmy na spacer po ciemaku, oglądając istną eksplozję świetlików.

Rano obudziłam się z jedną nóżką bardziej. Przesakrucko boli przy chodzeniu, a schody mogę pokonać ewentualnie zjeżdżając po poręczy. Jeśli mieszkańcy Śródmieścia lubią „Allo Allo”, to musieli mieć ubaw gdy przed 6.00 wlokłam nogę kuśtykając do roboty jak Herr Flick. Miałam na sobie skórzane spodnie i gestapowski grymas na twarzy. Dodać szpicrutę, monokl i wilczura, a Bogusław Wołoszański może śmiało wracać do Las Węglas kręcić kolejny film.

Kontuzja zniweczyła mój sprytny plan na zamaskowanie brzucha. Otóż wymyśliłam, że zacznę przebierać się za różne kuliste rzeczy: chiński lampion z papieru, kulę do wyburzania budynków, planetę Jowisz. Lecz utykając będę zanadto rzucać się w oczy. Jeśli jednak dostaniecie pocztówkę o treści „Jestem piłką plażową, dryfuję gdzieś w Zatoce Gdańskiej, bawią się mną foki” - to mogę być ja. Choć najprawdopodobniej nie, bo wcale nie jadę nad morze. Morze czy jezioro – znacie jakieś techniki pływania w gipsie, tak na wszelki wypadek?

Hi I'm Matka Polka and welcome to Jackass!


wtorek, 28 czerwca 2011

95 - to nie jest kraj dla szczupłych ludzi


Przegrywam heroiczną walkę z dietą. Właściwie wygrywam, bo to dieta leży i kwiczy.  Jedynym ratunkiem jest chyba podrzucenie samej sobie paczki koki do bagażu w Turcji i turnus w tamtejszym więzieniu. Nie wiem jakie trybiki za to odpowiadają, ale jak tylko postanawiam się odchudzać, zaczynam kompulsywnie odczuwać wilczy głód. Wszystko w mojej głowie ocieka keczupem i skwierczy na grillu, każdy jest potencjalną ofiarą. Browary śpiewają syrenim głosem ze sklepowej półki… Bierz, żryj, endżoj! 

Photobucket
Muszę chyba się przeprosić z ubraniami ciążowymi i znaleźć jakieś zastosowanie dla bębna, który przykleił się na dobre. Wytatuuję sobie wielki globus i będę uczyć dzieci geografii. Witajcie w świecie, w którym kefir zott nie wystarcza.
Zanim się poddałam, odwiedziłam jeszcze kilka bankietów glamour, jak np. Festiwal Sera w Dziećmorowicach. Wprawdzie nazwa imprezy brzmi trochę jak znaleziony na ulotce Świat Drzwi i Okien z PCV, ale nie ma co narzekać. Kaczor w stawie, tubylcy w złocie i lajkrze, tańce w parach, policzkowanie plecakiem, a wszystko w oparach tłustego sera, w oparach wódki. Chociaż jeżeli na Festiwalu Sera po godzinie nie ma sera, to wiedz, że coś się dzieje.

Zmykam walczyć z naturą na ranczo. Roślinność bujna tak, że chyba tylko maczetą.

totem na altanę
cukinie+pieczarki+papryka+pomidory+cebula+czosnek+ryż+przyprawy+ser+piekarnik




kto ma, kto ma wolne deski na obrazki??
tymczasem w domku na drzewie...

koty mrugają do przyszłych właścicieli

czwartek, 16 czerwca 2011

94 - klęska urodzaju


Mało mam czasu na pisanie. Zajęta jestem liczeniem pogłowia w domu, które to pogłowie stale się zwiększa. A dom nie, cholewcia. Wiecie, stoję z takim kosturem i długą brodą pastucha w przedpokoju i usiłuję się nie pomylić: jeden kot, drugi, trzeci, piąty, kurwa, siedem, o – cześć Wojtek, to będzie osiem, Jagoda, dziewięć? wróć! Itd.

Tak, Rumba powiła w moim łóżku. Znowu. Żeby to jeszcze znikało jak Kot z Cheshire! Przyszedł najwyższy czas na różne -acje: wakacje, laktacje, sterylizacje - skoro siadanie na książce telefonicznej po stosunku, wzorem brytyjskich nastolatek, nie działa. A zaraz potem kupię materac zamiast łóżka, bo sobie wyobrażam, że w jego wnętrzu będzie ciężko się okocić komukolwiek. Na wypadek, gdyby Lucjan postanowił przyprowadzić na herbatkę jakiegoś ciężarnego lachona czy cuś.
W każdym razie teraz mam łóżko pełne piszczących zwierząt zamiast pościeli, a przed meblem siedzi pies i piszczy do zawartości, bo jej się też to chyba we łbie nie chce zmieścić. Ale pokornie wylizuje młode i nawet zjada ich wydzieliny. Wiem – urocze.

No to czekam na licznych chętnych kociarzy, bierzcie, bo jest sezon, jest promocja, start pod koniec lipca, bo inaczej niestety zrobię sobie z nich bambosze, lecz na szczęście mam duże stopy, tak więc z miesiąc poczekam na odpowiedni rozmiar.
Jeszcze nie wiem czy to mali mężczyźni, czy kobiety kłębią się w moim wyrze, bo choć zaglądałam pod ogonki, to jakoś ostatnio mam problemy z rozróżnianiem płci (co nie jest jakąś tragedią w dobie Michała Szpaka, Kingi Rusin czy Jennifer Aniston).

Na setny odcinek tej karkołomnej sagi szykuję dla Was prawdziwy epicki dramat. 
Dziś się okazało, że w szkole Kaliny jest mała epidemia ospy, są już pierwsze ofiary w klasie. A przecież wytęskniony, umiłowany urlop nad jeziorem w pełnym słońcu, pośród brzęczenia pszczół i dzieci, w blasku mej hebanowej opalenizny i mlasku browara, mający nadejść za dwa tygodnie byłby zbyt piękny! Znając me szczęście zamiast wdychać zapachy z grilla, zamiast pławić się w piwnej pianie, pogrążę się w krostach i innych dziwactwach rodem z XIX wieku. W czeluściach mieszkania. W Wałbrzychu...
Na wszelki wypadek idę sobie poczytać o szkorbucie i zaplątać kołtun na głowie, ponoć pomaga.

Miau, miau!


GRY