Tak sobie myślę, że dobrze mnie Kocuru do bramy wepchnął jak ten „akita” pies się miział i wkładał mi w dłonie wielki, mokry łeb. I wejść chciał ze mną do domu i najpewniej zamieszkać, podmienić się z Lolą. I patrzył na mnie młodszy, piękniejszy, syn fabrykanta, króla bawełny...
Zbyt podatna jestem na takie hop-siup plumki w tej mojej chorobie sierocej. Nie powinnam w najbliższym czasie wyłaniać się z domu, skoro nawet Elvis The Dog wydaje mi się słodkim pluszaczkiem, a jego ślinotok na moim ubraniu jest niczym nektar, ambrozja, mirra i kadzidło.
Najbezpieczniej jednak będzie czytać Pudelka.
No i boli mnie kieł. Oczywiście, ja wiedziałam, że to się kiedyś stanie. Ale, że porzucenie kła = zabieg wpuszczenia w kanał wiertła i kapsuły na miarę tych z akcji ratowniczej w Chile, to zostawiłam sobie bydle na sytuację kryzysową. Która nadejszła. Chyba. Niestety, mimo ćmienia i boleści, nie pali mi się do chirurga szczękowego, bo przecież z kanału nie wyskoczy 33 utytłanych, radosnych górników, tylko ja wyskoczę z gabinetu, z rozdartym (dosłownie i metaforycznie) ryjem, pozbawiona 200zł w dodatku. Chyba jednak chcę być już na tyle stara, by mieć sztuczną szczękę i jedyne zmartwienie w obrębie jamy gębowej to dylemat czy użyć butaprenu, czy może poxipolu.
Auuuu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz