sobota, 1 lutego 2014

127 – Nie dosiadaj kobyły bez uzdy, bo nigdy nie wiadomo, w którą stronę ta dziwka pobiegnie. (S. King „1922”)


 W tym drobnym przypadku kobyłą okazał się mój pokręcony żywot. Zapierdalał jak po szaleju w pierdyliard kierunków, obfitując w doświadczenia z gatunku tych apokaliptycznych. Mój skromny, zapuszczony na dobre blog nie jest dobrym miejscem do opisania tego całego gówna, jakie się w tym czasie zmaterializowało, ale po krótce wypada się jakoś wytłumaczyć Czytelnikowi (o ile jeszcze jakiś, jeden, pozostał). 

Zacznijmy od tego, że pomimo prawie dwóch lat walki o szkołę, przewaliliśmy z kretesem. W tym szalonym okresie cały mój czas i mobilizacja były skierowane na sprawę, a bilans wypadł mniej więcej tak, że zostałam lokalną celebrytką i do miasta musiałam jeździć w worku po ziemniakach, bo niestety moja gęba wcale nie ochoczo, ale jednak, straszyła z każdej lokalnej gazety i telewizji. Trauma niezapomniana, na szczęście jest takie coś jak program ochrony świadków – czytaj: małżeństwo i zmiana nazwiska, ale o tym później. Teraz na szczęście nikt mnie nie pamięta, niemniej dla pewności utyłam kilka kilo oraz zaczęłam się malować jak klaun z cyrku, a do miasta jeżdżę tylko po odbiory kolejnych dowodów osobistych (z ubiegłego lata np. mam 3 sztuki). Dowiedziałam się z różnych źródeł tylu ciekawych rzeczy o sobie, że starczyłoby na sporą powieść , w sam raz do czytania na klopie. Podobno miałam ambicje polityczne i byłam opłacana przez różne ugrupowania, ale jeśli tak, to z równym zapałem złożyłabym cv do burdelu Aqq na Wrocławskiej, no i darczyńcom powaliły się numery mojego konta, które nadal niestety służy do zaspokajania zakładu gazowego, energetycznego, firm ubezpieczeniowych, mzb oraz dostawców usług telefonicznych. I nawet chuje nie podziękują. 
 

 W całej sprawie chodziło mi jedynie o to, żeby nie ziścił się absurdalny scenariusz, że moje dzieci muszą dwa razy dziennie podróżować skorodowanym Jelczem po 13 km, z byłego miasta wojewódzkiego, do szkoły na wiosce, w której psy szczekają dupami, a jak już cudem dotrzesz na wywiadówkę, pani mówi do 20-tki rodziców, że mam dla państwa tylko 15 minut, bo zaraz mi ucieknie ostatnia nyska do Wałbrzycha. Sorry, taki mamy klimat! To i tak cud, że udało się pokonać pierwsze półrocze, bo przez cały wrzesień dzieci albo znikały po drodze ze szkoły, albo kierowca pks-u o aparycji Lodziarza z horroru, próbował je zgładzić po drodze. Ale o tym też kiedy indziej. 

Następnie w mojej pracy odbyło się bardzo skuteczne polowanie na czarownice i czując oddech inkwizycji na plecach, nie potrafiąc unosić się na wodzie jak kaczka lub matka Terry’ego, postanowiłam się zwolnić. Daremnie więc szukać nowszych wpisów z hasztagiem „taxi”. 




A potem było już tylko gorzej. Matka Halyna, znana tu wszystkim ze swojego czarnego humoru, zrobiła mi najokrutniejszy w życiu, najstraszniejszy, upiorny i zwyczajnie głupi dowcip i po prostu sobie umarła. Ot tak, zostawiając mnie z wielką dziurą w sercu i tym całym bałaganem. Co nie znaczy, że nie będzie więcej wpisów z #Halyna. Np. dziś są Jej urodziny. Gdyby, zamiast tak się wyrywać, trochę poczekała, miałaby właśnie 68 lat. 




To tyle usprawiedliwień i smutów. Czas odkurzyć tego bloga, bo tu więcej pajęczyn niż w mojej antycznej chałupie. Do poczytania! 

Siostrzyca-Reaktywacja 

Brak komentarzy:

GRY