Początkowo w tym miejscu miał być post o moim rokendrolowym
wieczorze panieńskim, ale tyle tych imprez, że mi się tu zaraz samymi oparami nawalicie,
to zrobimy małą przerwę.
Jako, że ten mały, wredny chuj zamknął nam, o ja
przepraszam! przeniósł nam podstawówkę w samo serce cygańskiego getta, gdzie w
pierwszy dzień września, zszokowani, odkryliśmy pokoik dla wózków dziecięcych
mam-gimnazjalistek, musieliśmy zacząć szukać innej szkoły. Kryteria były
następujące:
1. Żeby miejsce i obyczaje były zdecydowanie mniej
pojebane niż w radosnym romskim taborze, gdzie na imprezie integracyjnej dla
dzieci, Olaf stracił portfel i telefon, a pani dyrektor w nieukrywaną dumą w
głosie chwali się, że właśnie w ubiegłym roku ZDJĘLI KRATĘ pomiędzy gimnazjum a
podstawówką.
2. Dojazd – co by nie trzeba było konnym wozem,
którego nie mamy, ani brońciepanieboże komunikacją miejską, której zawartość w
tym mieście to na bank wielki performance jakiegoś artysty-kokainisty.
3. Jak już z pięćdziesiąt razy nadmieniałam, lubię
jak jest swojsko, szukałam więc szkoły-kalki 31, z dobrymi wynikami nauczania,
bezpiecznej, klimatycznej itd.
No i w ten oto sposób zawędrowaliśmy do pobliskiej gminy,
skuszeni ofertą i cukierkowym wręcz zaproszeniem na Dni Otwarte. Teraz co
prawda jestem pewna, że zarówno za ulotką, jak i całą otoczką imprezy stał
jakiś amerykański czarodziej-kaznodzieja (Marcin Sz.- pozdrowienia!), bo
byliśmy tak oczarowani, i nie chodzi mi tylko o tony ciast domowej roboty
(pewnie naszprycowanych otumaniającym dragiem),
że jakby nam kazali tam
zaszczekać, to byśmy zaszczekali. Co prawda trochę mnie wkurwili, bo z
prędkością światła wydrukowali ulotkę okolicznościową, z moim kurwa mać
zdjęciem, co przypomniało mi bolesny wałbrzyski fejm i wszystkich mych
psychofanów, ale pal sześć.
Przesympatyczna pani dyrektor i ogólnie cała kadra z
przyklejonymi uśmiechami, jakby dopiero co wrócili z planu teledysku T.Love „Jest
Super”. Warsztaty w panelach tematycznych dla dzieci i dla rodziców. Genialne
przedstawienie artystyczne ultra zdolnych dzieciaków. Wszystko idealne. Takie wiecie, trochę „Żony
ze Stepford” razem z „Truman Show”. Nawet przebiegli się po wiosce i nagonili
staruszek na siłownię, żeby wyszło jakie to nowoczesne społeczeństwo mają, a
jakie wysportowane. Babcie, które jeszcze chwilę przedtem ganiały koguty po
obejściu, teraz zapierdalały aerobik, zachęcając nas jednocześnie na końcówce
oddechu, do skorzystania z nowiusieńkiej hali sportowej, siłki, placu zabaw,
biblioteki, no brakowało mi tylko jaskini orgazmu i baru.
I co, dziecka byście nie zapisali? Zwłaszcza, jeśli jedno
prawie zsikało się w galoty z radości z chwilą przekroczenia biblioteki
szkolnej, a drugie (dotychczas przecież półdzikie) w momencie wyjścia z
progu budynku (to musiała być sprawka jakiegoś gazu bojowego), zapomniało, że
ma starych i poszło na kucharkach wymuszać herbatę. Samo! Skuszeni zatem tym
wszystkim oraz zapewnieniami wójta, który roztoczył przed nami wizję
szczęśliwej krainy rodem z gazetki Jehowych, o niezawodnym przewoźniku, o super
średniej nauczania i ciul wie, czym jeszcze, zapisaliśmy grupowo dzieciaki osiedlowe
do kolejnej (trzeciej już) placówki oświatowej.
Wiecie co? Na serio bardzo chciałam dokończyć tego posta,
ale jestem zmuszona przerwać i zostawić Was w radosnym oczekiwaniu na chujozę,
jaka nastąpi później. Muszę lecieć do lasu, żeby podglądać Kocura.
Gwoli wyjaśnienia:
mój chłop od jakiegoś czasu, spośród swego bujnego kącika hobbystycznego,
wyodrębnił zamiłowania survivalowe. Łazi po górach, kompulsywnie nabywa noże i
siekiery, rozpala ogniska w deszczu, jada surowe wiewiórki i odchody leśnych
zwierząt. Strasznie się z niego śmiejemy, a Ciocia Krysia, którą wczoraj
podstępnie zwabiłam na wino w nocy, zaryzykowała tezę, że on ucieka do lasu, bo
po prostu się mnie boi. I w tym lesie siedząc i chlipiąc jak w poprzednim poście,
poddaje się terapii. Czyli siedzi w kucki, zapisuje swoje lęki na karteczkach,
a potem zakopuje negatywne emocje. W drodze do domu szybko smaruje się pod
oczami korektorem, żeby zamaskować ślady płaczu, pierdolnie się ze trzy razy w
jakąś kałużę, okadzi dymem z przenośnej kadzielnicy, po czym taki ubłocony,
woniący, jakże męski, wkracza do chałupy w odsłonie „Bear Grylls po wyprawie”. Tymczasem
w lesie powstają tajemnicze hałdy z zakopanych karteczek pełnych złych emocji. Tak
więc biegnę sprawdzić, czy Ciocia ma rację.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz