niedziela, 2 lutego 2014

129 – Wielka, wiejska manipulacja.




Początkowo w tym miejscu miał być post o moim rokendrolowym wieczorze panieńskim, ale tyle tych imprez, że mi się tu zaraz samymi oparami nawalicie, to zrobimy małą przerwę. 

Jako, że ten mały, wredny chuj zamknął nam, o ja przepraszam! przeniósł nam podstawówkę w samo serce cygańskiego getta, gdzie w pierwszy dzień września, zszokowani, odkryliśmy pokoik dla wózków dziecięcych mam-gimnazjalistek, musieliśmy zacząć szukać innej szkoły. Kryteria były następujące: 

     1. Żeby miejsce i obyczaje były zdecydowanie mniej pojebane niż w radosnym romskim taborze, gdzie na imprezie integracyjnej dla dzieci, Olaf stracił portfel i telefon, a pani dyrektor w nieukrywaną dumą w głosie chwali się, że właśnie w ubiegłym roku ZDJĘLI KRATĘ pomiędzy gimnazjum a podstawówką.

   2. Dojazd – co by nie trzeba było konnym wozem, którego nie mamy, ani brońciepanieboże komunikacją miejską, której zawartość w tym mieście to na bank wielki performance jakiegoś artysty-kokainisty.

   3. Jak już z pięćdziesiąt razy nadmieniałam, lubię jak jest swojsko, szukałam więc szkoły-kalki 31, z dobrymi wynikami nauczania, bezpiecznej, klimatycznej itd.

No i w ten oto sposób zawędrowaliśmy do pobliskiej gminy, skuszeni ofertą i cukierkowym wręcz zaproszeniem na Dni Otwarte. Teraz co prawda jestem pewna, że zarówno za ulotką, jak i całą otoczką imprezy stał jakiś amerykański czarodziej-kaznodzieja (Marcin Sz.- pozdrowienia!), bo byliśmy tak oczarowani, i nie chodzi mi tylko o tony ciast domowej roboty (pewnie naszprycowanych otumaniającym dragiem),
 że jakby nam kazali tam zaszczekać, to byśmy zaszczekali. Co prawda trochę mnie wkurwili, bo z prędkością światła wydrukowali ulotkę okolicznościową, z moim kurwa mać zdjęciem, co przypomniało mi bolesny wałbrzyski fejm i wszystkich mych psychofanów, ale pal sześć.

Przesympatyczna pani dyrektor i ogólnie cała kadra z przyklejonymi uśmiechami, jakby dopiero co wrócili z planu teledysku T.Love „Jest Super”. Warsztaty w panelach tematycznych dla dzieci i dla rodziców. Genialne przedstawienie artystyczne ultra zdolnych dzieciaków. Wszystko idealne. Takie wiecie, trochę „Żony ze Stepford” razem z „Truman Show”. Nawet przebiegli się po wiosce i nagonili staruszek na siłownię, żeby wyszło jakie to nowoczesne społeczeństwo mają, a jakie wysportowane. Babcie, które jeszcze chwilę przedtem ganiały koguty po obejściu, teraz zapierdalały aerobik, zachęcając nas jednocześnie na końcówce oddechu, do skorzystania z nowiusieńkiej hali sportowej, siłki, placu zabaw, biblioteki, no brakowało mi tylko jaskini orgazmu i baru.


I co, dziecka byście nie zapisali? Zwłaszcza, jeśli jedno prawie zsikało się w galoty z radości z chwilą przekroczenia biblioteki szkolnej, a drugie (dotychczas przecież półdzikie) w momencie wyjścia z progu budynku (to musiała być sprawka jakiegoś gazu bojowego), zapomniało, że ma starych i poszło na kucharkach wymuszać herbatę. Samo! Skuszeni zatem tym wszystkim oraz zapewnieniami wójta, który roztoczył przed nami wizję szczęśliwej krainy rodem z gazetki Jehowych, o niezawodnym przewoźniku, o super średniej nauczania i ciul wie, czym jeszcze, zapisaliśmy grupowo dzieciaki osiedlowe do kolejnej (trzeciej już) placówki oświatowej.

Wiecie co? Na serio bardzo chciałam dokończyć tego posta, ale jestem zmuszona przerwać i zostawić Was w radosnym oczekiwaniu na chujozę, jaka nastąpi później. Muszę lecieć do lasu, żeby podglądać Kocura. 

Gwoli wyjaśnienia: mój chłop od jakiegoś czasu, spośród swego bujnego kącika hobbystycznego, wyodrębnił zamiłowania survivalowe. Łazi po górach, kompulsywnie nabywa noże i siekiery, rozpala ogniska w deszczu, jada surowe wiewiórki i odchody leśnych zwierząt. Strasznie się z niego śmiejemy, a Ciocia Krysia, którą wczoraj podstępnie zwabiłam na wino w nocy, zaryzykowała tezę, że on ucieka do lasu, bo po prostu się mnie boi. I w tym lesie siedząc i chlipiąc jak w poprzednim poście, poddaje się terapii. Czyli siedzi w kucki, zapisuje swoje lęki na karteczkach, a potem zakopuje negatywne emocje. W drodze do domu szybko smaruje się pod oczami korektorem, żeby zamaskować ślady płaczu, pierdolnie się ze trzy razy w jakąś kałużę, okadzi dymem z przenośnej kadzielnicy, po czym taki ubłocony, woniący, jakże męski, wkracza do chałupy w odsłonie „Bear Grylls po wyprawie”. Tymczasem w lesie powstają tajemnicze hałdy z zakopanych karteczek pełnych złych emocji. Tak więc biegnę sprawdzić, czy Ciocia ma rację.



c.d.n.

Brak komentarzy:

GRY