poniedziałek, 3 lutego 2014

130 – Wielkiej, wiejskiej manipulacji cz.II


 No to pośmiałam się z Kocura w poprzedniej notce... a potem zgubiłam się z dziećmi w lesie. Na szlaku na Klasztorzysko, który przemierzałam chyba z tysiąc razy w życiu, w drodze na spacery, na grzyby, na ryby, na kleszcze i chuj wi, co jeszcze. To jest zupełnie niemożliwe i jedynym wytłumaczeniem tej sytuacji jest tylko jakieś złośliwe zaklęcie Kocura. Straszny miał ze mnie ubaw, doprowadzając mnie do łez po raz piąty zadanym przez telefon pytaniem: "Gdzie ty teraz jesteś?" - no jak, gdzie jestem? W lesie, kurwa! Przecież gdybym wiedziała, gdzie dokładnie jestem, to bym się sama znalazła, bez jego uprzejmej pomocy, zamiast przeżywać swoje małe Blair Witch Project! Rzeczywiście, nie wiem jak i gdzie ja polazłam, ale dosyć długo brodziłam z dziewczynami w jakimś bagnie,
a jeszcze musiałam do końca dnia pokornie słuchać drwin ze strony Krzyśka Rapy i osobistego męża.





Ale do rzeczy.



Pierwszego dnia szkoły pojechaliśmy z Kocurem za padłem na kołach, które właśnie porwało nasze dzieci w jasyr ościennej gminy. I już po wyjściu z samochodu nastąpił krach. Jagoda, która od dobrego roku wyła z radości na myśl o pójściu do szkoły, której największym marzeniem była edukacja, zupełnie jakby w domu chodziła w burce, a ojciec więził ją w chałupie (co fakt, to fakt – stary wygląda jak Talib i czasem w miejscach publicznych ludzie patrzą ze strachem, czy zaraz nie krzyknie „Allah Akbar!”), ta sama Jagoda zupełnie się rozkleiła. Moje dziecko rozpadło się na kawałki i po prostu zastygło ze strachu przed tak wielkim skupiskiem ludzi, stojąc w kącie i płacząc, ile sił w płucach. Normalnie paraliż, stupor i zero kontaktu. I tak miało już pozostać.

Dzień drugi. Rankiem musieliśmy dowieźć do szkoły jakieś dokumenty, a ja bezmyślnie poprosiłam Kota, żeby zajrzał do klasy Jagody. To był błąd. Kiedy zobaczyła ojca, to uderzyła w taki ryk, jakby ją pani tam na żywca ćwiartowała. Uciekliśmy więc stamtąd bez niej, za to z jej przerażającym wyciem w tle i z przepastnym poczuciem winy, że chcąc przecież zrobić dobrze, ulegając zwykłej ściemie 5-latki, zostaliśmy oprawcami własnego dziecka i nawet zaczęliśmy się poważnie zastanawiać, czy aby oboje nie jesteśmy z Sosnowca.

Stojąc potem za ladą Witaminki i ważąc czternastej staruszce 2 kg kartofelków, jednocześnie spychając ją ze schodów na niby i zadając w myślach celne rzuty tymi to ziemniakami, 
 w pełnym stresie oczekiwałam powrotu dziatek z tajnych kompletów. 
Padre Inżynejro zaoferował się prowadzać i odbierać dziewczyny z przystanku, co szybko wykorzystałam, bo niechybnie był to znak, że po śmierci Mamy wreszcie wytrzeźwiał, a że zajęło mu to dobrych kilka miesięcy, istniała obawa, że stracony czas zapragnie nadrobić kolejnymi wynalazkami. O ustalonej porze, dziadek pomknął na przystanek, a po chwili dostałam od niego telefon, że …wszystkie dzieci wróciły, ale jakby nie moje. Nie ma ich! NIE PRZYJECHAŁY! Przepadły!


 Jeszcze tego samego dnia, w szkole zapewniano nas, że wszystkie dzieci wracają o tej samej porze, tym samym, do chuja wafla, autobusem! Zaczęłam więc dzwonić do szkoły, a kolejne panie podawały mi numery i przełączały do kolejnych pań i pomimo kilku takich słodkich pogawędek nikt nie wiedział, gdzie są moje córki. 


Kiedy zaczęłam już schodzić na zawał, wreszcie oddzwoniła wychowawczyni Kaliny, że ta czeka na siostrę na świetlicy, bo PROGRAMOWO ZERÓWKA MA 2 GODZINY DŁUŻEJ ZAJĘCIA niż inne klasy. Po chuj? – spytacie. Nie mam pojęcia. Sytuacja przedstawiała się następująco: autobus odjeżdżał o 13.00, a Jagoda kończyła zajęcia o 13.15. Tym samym, Kalina, której wbiłam do głowy, że mają podróżować razem i ma się opiekować swoją rozklejoną zupełnie siostrą w nowym, obcym, leżącym na samym końcu świata, miejscu, no więc Kalina, która skończyła zajęcia po 11.00, która i tak czekała blisko 2 godziny na autobus, miała czekać na następny o 15.00. Kurwa, czysty absurd – dzieciak kończy po 11.00, a w domu jest przed wieczorem?! 
Jeszcze raz zatem zadzwoniłam w te same miejsca i oświadczyłam, że zwalniam młodszą te 15 minut wcześniej i stosowne pisma, prośby, oświadczenia, cyrografy, zgody i inne na piśmie dziecko dostarczy jutro.
 
Dnia następnego, nieco spokojniejsza, robiąc sześćdziesiąty kurs pomiędzy lodówką z nabiałem a ladą sklepu - podkreślam - samoobsługowego, bo akurat trafiła mi się babcia-sadystka: „i jeszcze masełko”- kiedy właśnie przyniosłam jej mleczko i położyłam na ladzie, „i jeszcze jogurcik”, kiedy właśnie przyczłapałam się z masełkiem,


w każdym razie zmierzałam do tego, że nieco spokojniejsza oczekiwałam na dzieci, mające przyjechać autobusem odjeżdżającym o 13.00.

Płonne moje nadzieje! O 14.00 zadzwonił Inżynier, że moich dzieci w autobusie nie było. Struchlałam. W tym samym czasie, do sklepu zaczęli wbiegać kolejno spanikowani rodzice, których dzieci również na przystanku zabrakło. Marne to pocieszenie, że innym też zgubiło się dziecko, ale zawsze. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że niekiedy człowiek sam wsadziłby gówniarza w taki one way ticket PKS i właśnie kiedy akurat nie ma takiej potrzeby, ten magiczny, znikający dzieci wynalazek sam się wyczarował i odpalił do działania. 
Wszyscy zaczęliśmy więc dzwonić do szkoły i latać bez ładu po dzielni. Wtem! Zagadka się rozwiązała! Pan kierowca nie wysadzał dzieci zgodnie z miejscem zamieszkania, ale akurat tam, gdzie – nie wiem, aktualnie mu po drodze odjebało. I tak te z Osiedla wysiadły w Dziećmorowicach lub na krzyżówce, te z Dziećmorowic na Osiedlu itd. Po prostu kpina. Niemniej jednak, kiedy po wielu bólach, te inne dzieci się w końcu znalazły, moich nadal nie było, bo pomimo dostarczenia tych wszystkich zgód i oświadczeń… Kalina nadal czekała na siostrę i odjeżdżały dopiero o 15.00. Kuuuuuuurwaaaaaaaaaaaa!!!

Kolejnego dnia, kiedy rankiem osobiście wręczyłam dziwolągowi za kierownicą pełna listę dzieci wraz z przypisanymi przystankami, dzieci przyjechały wreszcie wszystkie, tyle że… coś około 16.00, bo pan mam-coś-z-deklem-kierowca… zgubił drogę i pojechał na jakieś inne wiochy, zamiast kierować się na tę największą – Wałbrzych.

A to był dopiero początek…
c.d.n.

1 komentarz:

Pan Nikt pisze...

Masakiera!Ja Ty to wytrzymalas?Nie wyobrazam sobie czegos takiego. Tu w Londku,wszystkie dzieci z podstawowki musza byc przyprowadzane I odbierane ze szkoly osobiscie.Nie ma innej mozliwosci,nie ma.Jesli nie mozesz dziecka sam odebrac,to musisz kogos innego znalezc I wczesniej uprzedzic szkole.Jesli tego nie zrobisz,nie odbierzesz o czasie,to mozesz szukac dziecka na komisariaice,a dnia nastepnego masz sprawe w sadzie.Nie pieprza sie I dla przykladu mozna dostac 12tyg puchy.

GRY