piątek, 21 lutego 2014

137 - Grunt to BUNT!



Powiem tak: 
Radio Bunt jest ucieleśnieniem moich dawnych pragnień, kiedy to jako młoda dzierlatka, wraz z innymi snułam wizję nielegalnej rozgłośni punkowej (acz nie tylko punkowej) w pralni bramy nr 14 Hrabstwa Rusinowa. Pralnia została uprzednio przez nas wyremontowana i zyskała punkowy sznyt - undergroundowego nie musiała uzyskiwać, wszak była pralnią.

Po bohaterskim rozjebaniu 5kg młotem Seby dwóch wanien lastriko, wyniesieniu morza szczyn w butelkach po nalewatorach, po przekonaniu wszystkich sąsiadów, zyskaliśmy Klub Lokatora z Alternatywy (1)4!
 

Skubi do tej pory nie przyniósł swoich glanów do ozdoby sufitu, ale i tak było zajebiście (i śmierdziało). Była ciemnia fotograficzna, miejsce spotkań, imprez, pogadanek, a nawet sylwestrowe Melinium 2000, ach! - co za czasy...
 

Teraz płaczę za każdym razem idąc piwnicznym korytarzem po ziemniaki, albo na szychtę do biedaszybu (wejście u mnie in the Fritzl-basement), kiedy snop światła spod pralnianych drzwi cofa mnie w odległą erę mezozoiku, gdy jeszcze byłam nastoletnim dinozaurem.

Lecz właśnie wtedy opętana wizją własnego radia, z taką właśnie jak w Buncie muzyką, rozbudowaną o własne, często odbiegające od tego jarocińskiego klimatu, wstawki. Z audycjami tematycznymi od nas. Taki... nasz rusinowski "Chris o poranku" :)

Mogłabym wtedy siedzieć godzinami i zawracać ludziom gitary swoimi ulubionymi utworami lub po prostu z przyjemnością gadać w pusty w chuj eter, przy blasku wkładu do znicza, przy leniwym grzańcu, przy papierosie firmy Mocne. O taaak...

To się nigdy nie spełniło i żałuję jak cholera. Nawet ostatnio znalazłam roboczą rozpiskę pierwszych audycji z listą muzyczną!


I teraz - bez żadnego wchodzenia bez mydła - Radio Bunt mnie w pełni zaspokaja. Jakoś odbiera moje fale mózgowe i puszcza kawałki, które mnie kręcą, wrzuca trafne debiuty, nie smęci, podgrzewa atmosferę, cofa w ten beztroski, niezapomniany czas, a do tego fajne, niewymuszone wywiady, poezja i moja ulubiona Bitwa o Anglię! Jestem zadowolona, jestem utulona w żalu.


Stacja jest dla mnie czymś w rodzaju wehikułu czasu skonstruowanego przez Profesorka Nerwosolka, wannolotem zbudowanym przez A'tomka, a jak kto woli - opiumowym czopkiem z "Trainspotting". Wrzuca w epokę i wciąga jak cholera.


Mało, że mogę sobie do woli nachapać muzyki z czasów, kiedy zazdrościłam wszystkim stałym bywalcom Festiwalu Jarocin, bo sama byłam tylko na jednym, pech chciał zresztą, że ostatnim w starej formule w 1994r. Miałam wtedy 14 lat i spełniło się moje największe marzenie. Odpalam "Bunt" i normalnie widzę jak Padre Inżynejro zarzyna silnik naszego starego "malucha", gnając za autobusem wiozącym nas na Dworzec Miasto, bo zapomniałam z domu zapasu chleba na 3 dni :)

Do dziś, pewnie tak jak reszta ekipy trzymam karnet i okolicznościowe periodyki w tajnym sejfie tuż obok św. Graala, seks-taśmy Donalda Tuska z Angelą Merkel, 30 mln. dolarów w używanych banknotach oraz skrzynki Perły na czarną godzinę. Można się nabijać, ale Jarocin to kawał zacnej historii i dzięki takim mediom nie odejdzie do lamusa. I chociaż sama już jestem starym lamusem, to mało się nie posikałam jak głupia nastolatka, gdy rano odpaliłam facebooka i zobaczyłam powiadomienie "Walter Chełstowski lubi twój post" :) 

Dla wszystkich tych, którzy nie znają jeszcze lubrykanta duszy, czyli Radia Bunt - zapraszam do odsłuchania bezpośrednio na stronie lub klikajac u mnie w baner po prawo.

Dla wszystkich balangowiczów z pralni - kto pamięta?:








 

No to lecę na audycję, buzi!


środa, 19 lutego 2014

136 - jestę zeppelinę



Tak sobie knułam i jątrzyłam spisek na moje życie, gdy WTEM! 

Wolna niedziela! This is fucking awesome! Szybki plan na zagospodarowanie mojej trzody gospodarczej wyłonił się z umysłu Eli. Ale jej wybaczam, bo się w życiu biszkoptów nawąchała, a od masy cukrowej to i podobno muzgó zwatolenie poważne grozi. Plan brzmiał pośród łoskotu Popiołka płaczącego z okazji Dnia Kota (kiedyśmy z Raperem palili fajkę na balkonie) a naszym skrobaniem do drzwi (aby wejść z powrotem). Albowiem Ela nie miała najmniejszej ochoty nas z tego balkonu wyswobodzić, gdyż głowę zawracała sobie akurat 14-poziomowym tortem ze schabowych na jutrzejsze ognisko.
- Ruszamy pierwszą "12" do Andrzejówki o 7.45 - z Grunwaldzkiego.
No pojebało. Mało, że niemal codziennie płacę własnemu ojcu, żeby mnie defibrylatorem o 4.05 do skutku traktował, to że niby z własnej woli miałabym tak wstać?


Ostatecznie zasymulowałam chorobę popromienną i kiedy chwyciłam się ostatniego oręża i już miałam przejść do pokazaniu się towarzystwu bez makijażu, skapitulowali i wymarsz zarządzono na 12.45.
 I tutaj doszli do realizacji planu: 

1. Wziąć dzieci. 
Już samo określenie napawa prostego człowieka strachem. Chociaż tutaj zdania są podzielone, bo należy wziąć pod uwagę zdanie Trynka, albo księdza Gila. Dzieci oczywiście trysnęły swoistym optymizmem.

2. Kazać Miśni pomyśleć, że idziemy w góry i zmusić do założenia "górskich" butów, które od momentu produkcji podczas tsunami gdzieś na Tajwanie, mogły mieć tylko jedną jeszcze chwilę potencjalnej sławy - jeśli po latach wypierdalania się w nich wiecznie na twarz, wsadziłabym je w dupę sprzedawcy pewnego sklepu sportowego. (Tak, wiem jak się nazywasz, dowcipnisiu!).

3. Zmusić ofiarę do przejścia od punktu A "Opat 0,5 w schronisku" do punktu B "Dzikie żarcie pod wiatą". Przejście pokonać na bieżniku vibram totalnie oblodzonym szlakiem, podczas gdy reszta województwa zimę pamięta tylko z domowych wycieków freonu z lodówki, odmowy seksu od partnera lub tego oddechu kostuchy na plecach w trakcie studiowania rachunku za gaz. 


4. Udawać, że celem nie było po prostu wielkie żarcie. 
Te wszystkie puszki fasoli, kiełbasy, flaczki, gołąbki, boczek, pieczony czosnek, tosty, batoniki i ......
No niby jak po takiej dawce jedzenia można ruszyć gdzieś dalej o własnych siłach?

5. GOPR nie przyjął jednak zgłoszenia i trzeba było się kulać z powrotem. Pod górkę. Po lodzie. Na podeszwach vibram, które nadal tkwiły na moich stopach, zamiast w dupie sprzedawcy.

6. Zajebiaszczo, że chociaż po tej fasoli człowiek nabył dosyć spektakularny odrzut. Hermaszewski mógłby być dumny, Łajce z oczu płyną łzy...

7.Po zapadnięciu nocy, Kocur odpalił smrodliwe jelito. Teraz mi płynęły łzy. Gdy budziłam się do pracy, kołdra lewitowała pod samym sufitem, a w pomieszczeniu stężenie metanu podchodziło pod zbrodnię przeciwko środowisku.

8. Ergo: tescowa fasola chilli prosto z ogniska jest wyborna. Wybornie też trzyma wzdęcie i potem w pracy ciężko uczestniczyć w grupie wsparcia czyli kopcić fajury na palarni, bo tam występuje ogień i można ulec spontanicznej detonacji. Kaszel może stanąć nam na przeszkodzie w zachowaniu twarzy wśród ludzi. To było dla mnie prawdziwe wyzwanie, ponieważ od miesiąca, czy dwóch w moich oskrzelach zalegają takie ilości ropy, że tylko czekam aż mnie zaatakują Stany Zjednoczone.

9. Punkty 7 i 8 były jedynie wtrąceniem, bo przecież dzień się jeszcze nie skończył i trzeba było dopchać te 18 metrów jelit zajebiście dietetyczną zapiekanką u Eli.

10. Zamach znów się nie powiódł - żyję, choć o kilka kilogramów cięższa i może bardziej w stanie gazowym, ale trwam. Do następnego razu.










Scenka:
Jagoda pyta:
- Mamo, widziałaś kiedyś łosia?
- Na żywo nie.
- A na martwo?

wtorek, 11 lutego 2014

135 - Notka spod koca


- Mamo, czy można czytać ZA DUŻO książek? - pyta moja starsza córka, ubrana na lewą stronę, tył na przód, z wplecionymi malowniczo w rozczochrane włosy resztkami kanapki.
- Nie, skąd?... - odpowiadam bez przekonania. 

Wszędzie walają się jej lektury i w razie nadejścia zimy (najpewniej w maju) mam czym palić do października. Kalina bez trzech książek dziennie, zachowuje się jak na haju, jakby kornika eksmitować z lasu na step, jak trzeźwy Rusłan o poranku w hurtowni alkoholi.

Podczas, gdy inne dzieci śnią o reklamowanych zabawkach, ajfonach, kinektach, laptopach i karierze w mtv "Warsaw Whore",
ona zawsze chce po prostu książkę. 

Niemniej zdziwiłam się nieco, kiedy przechwyciwszy kontrolnie w grudniu list adresowany do Mikołaja, zobaczyłam czytelniczą listę marzeń. Konkretnie 2 pozycje: poradnik skauta o tym, jak przetrwać w lesie oraz leksykon roślin jadalnych i TRUJĄCYCH.

Pierwsze skojarzenie: ona chce mnie otruć, a potem zaszyć się w lesie w jakimś szałasie. Ale po ostatnich wydarzeniach, doszłam do wniosku, że to może być szerzej zakrojony spisek.


No bo niby skąd u Kocura te nagłe zainteresowanie survivalowe? 
Skąd plany zakupu w Tesco większej ilości przyprawionej fasoli w puszkach, do gotowania w ognisku? 
Dlaczego wczoraj zadzwonił mój były szef, żeby przypomnieć o zaległym przelewie do PZU (polisa na życie)? 
Zaraz się okaże, że Jagoda wespół z nimi coś knuje i w rzeczywistości jest Wilczą Jagodą! Tak więc w razie mojej dłuższej nieobecności, macie tu czarno na białym, że coś podejrzewałam, no i na wszelki wypadek nie kupujcie przez jakiś czas porcji rosołowych w EjBiSi, if you know what I mean...


A skoro już przy temacie: dziś Rusłan wykazał się nie lada sprytem i o godzinie 4.50 nad ranem już stał (no, może nie do końca stabilnie) na przystanku i sępił fajki. I kurna, znowu człowiek jak w matni. Na pętlę nie przejdziesz, bo obok sklepu. Na Bystrzycką - spalone. Jedyne wyjście, to ewentualnie pobudka o 3.00 zamiast 4.00 i doginać na Kozice. Tu istnieje ryzyko, że napotkamy Marzenę wracającą właśnie z gościnnych występów. 

Bo Marzena to osobne zjawisko dzielnicowe i nie da się jej opisać tak po prostu w jednym poście. Odkąd Marzena nie posiada drzwi (a raczej posiada, oparte o framugę lub leżące w przedpokoju) - co zresztą jest umyślnym zabiegiem, by wzbogacić swe nocne recitale o akustykę klatki schodowej - odtąd rzadko przebywa w domostwie. Oddaje się licznym spacerom (i nie tylko), które są prawdziwym widowiskiem fashion. 


Jesteśmy pewni, że tak w istocie jest modową blogerką, nastawioną na badanie rynku tekstylnego na zlecenie ongiś-osiedlowego sklepu "Szyk", który aktualnie zszedł do podziemi. 
Stworzenie wrażenia niszy w najnowszych trendach, a tym samym podniesienie wartości produktu, będącego bardziej ekskluzywnym i tylko dla wybranych, jest zawsze niezawodnym wabikiem na klientów. I dlatego też w mig pomyślałam o przepastnej garderobie Marzeny, kiedy mi dzieci wyjechały na 2 dni przed, że mają w czwartek bal przebierańców. Na dwa dni przed. DWA dni, kurwa...


Jakbym miała w domu rozrzutnik strojów karnawałowych! 
Przecież samo skompletowanie codziennej garderoby jest to o tyle kłopotliwe, że bardzo ciężko na nie coś dostać, bo generalnie jeszcze nie robią dla dzieci ubrań z betonu, a tylko takie byłyby w stanie oprzeć się destrukcyjnym zapędom córek. W ogóle, to np. mimo, iż Kalina ma 9 wiosnę, ubrania muszę jej kupować na 14lat. To pytam, na ile będę kupowała, gdy zostanie czternastolatką - na czterdzieści osiem?

W każdym razie: czy ktoś ma pożyczyć na czwartek przebrania na rozmiar 122 i 150? Jeśli, tak - będę wdzięczna :)




 


piątek, 7 lutego 2014

134 - Peszek


Tęskniliście?

Na przykładzie poprzedniego posta widzę, że najbardziej cieszą Was moje nieszczęścia, więc ...czy opowiadałam Wam już o najgorszej miesiączce EVER?

Spokojnie - żartowałam :)

Na szczęście są ludzie bardziej doświadczeni przez los niż ja. Dajmy na to sąsiad z góry - Marek. 
Najpierw jego samochód próbowała skasować sąsiadka i nie wiem, jaki był motyw - może z upodobaniem smarował jej klamkę masłem? Może zatykał gumą dziurkę od klucza, albo po jakichś baletach pomylił mieszkania i odlał jej się do lodówki?

Następnie pług odśnieżający przeorał mu cały bok samochodu, ale zanim się o tym dowiedział, pisał do mnie smsa pełnego wzruszeń na widok pojazdu odśnieżającego pod bramą nr 14. 

A dlaczego pisał do mnie? Bo tak się ostatnio złożyło, że zawodowo zostałam Królową Śniegu, choć królestwo moje tej zimy raczej globalnie ocieplone i małe, lodowe serduszko stopiło mi się niemal zupełnie. Żeby porwać sobie jakiegoś Kaja od Gerdy, musiałabym saniami zamiast po śniegu, sunąć po psich plackach.  

Praca w służbach porządkowych na akcji zimowej jest w moim przypadku niezłym wyzwaniem, bo z solanką łączyło mnie dotychczas tyle, że mi się ewentualnie coś przy doprawianiu zupy mogło popierdolić. A jak chodzi o rozróżnianie floty, też jest ciężko, bo w motoryzacji zatrzymałam się na koniu pociągowym i do tej pory nasza osobówka jest dla mnie po prostu "czymś, co żre więcej niż cała rodzina razem wzięta". Jednakże robię istotne postępy, bo już wiem, że piaskarki są niebieskie.

Ścieżka zawodowa pełna jest niespodzianek, ale cieszę się, że w ogóle gdzieś prowadzi, bo po utracie poprzedniej roboty, zostało mi już chyba tylko sprzedawanie czarodziejskiej wody z referendum, albo aukcje agitacyjnych ulotek, zachęcających wtedy do wyjebania Rady Miejskiej, gdybym okrasiła je na potrzeby sprzedaży sloganem - "nikt w Wałbrzychu tego nie czytał! bądź pierwszy!".

W każdym razie, po wiadomości od Marka, myślę - no jak, kurwa, pod bramą 14? Tam nie wysyłałam. Nie ma opcji, żeby tam pług wjechał, bo zwyczajnie za wąsko, a jeśli jednak się dziad mieści, to padłam ofiarą jakiejś manipulacji, machając łopatą jak pojebana, siedem zim pod rząd. Jednak fakt, nie zmieścił się i Marek miał stratę.

Ale najfajniej to było kilka dni później, kiedy wichura przewróciła latarnię, która wpadła do bramy obok, przedtem spadając - tak! na auto Marka :)




A potem jeszcze ta kartka (zgadnijcie - na czyim aucie?):

Latarnia, która wpada do klatki schodowej, cudem nikogo nie zabija ;) i jeszcze nadal świeci to nie lada gratka więc przy okazji wywiązała się mała, radosna fiesta na dzielni, tylko Marek - nie wiadomo czemu był niezadowolony. A przecież żyje z ubezpieczeń. Wczoraj zresztą przyłapałam go jak grzebał paluchami przy domofonie, w nadziei, że go prąd popieści i może zgarnie odszkodowanie od Domagu.

Jednakże to było prawdziwe OSZCZEŻENIE.
Trza było się napatrzeć na to światło w bramie, bo od tej pory zostały nam egipskie ciemności. Latarnie nie świecą i cholera wie, czy ktoś to kiedyś naprawi, bo przecież wiadomo, że mieszkańcy Hrabstwa postrzegani są na tle innych dzielnic, jako ci, którzy nie potrzebują takich rarytasków jak szkoła, ławki w parku, czy bankomat, a zimową porą okopują się w zaspach i hibernują do wiosny (co tłumaczy moje problemy poznawcze w pracy - pierwszy pług "na żywo" ujrzałam dopiero w firmie). To po jaką cholerę nam światło?

Dobrze, że idziemy dzisiaj na chlanie do Rapów, bo jest blisko i nawet w ciemnościach powinnam trafić do domu. Gorzej, jeśli znowu się zgubię i pomylę drzwi z drzwiami sąsiadki i np. odleję jej się do lodówki?...

P.S. A może by tak pozwać Lasy Państwowe o odszkodowanie za to, że mnie ostatnio zgubiły na niebieskim szlaku?

Miłego weekendu!

I pamiętajcie - SZCZEŻCIE się latających latarni!

Scenka pracowa (zasłyszane): 

Kierowca X podjeżdża po odbiór odpadów do jednej z fabryk wałbrzyskiej Strefy, gdzie nasi azjatyccy przyjaciele mają hopla na punkcie przepisów bhp i zachowania wszelkich możliwych norm i środków bezpieczeństwa. Żyją też w wiecznym strachu, że może nastąpić jakiś wyciek oleju, a Ochrona Środowiska namierzy plamę i zarządzi zrywanie całej kostki brukowej. Kierowca X czeka na gościa, który ma go pokierować.

W tym czasie czuje niestety nagły zew natury i nie bacząc na wszechobecny kontroling, daje na luz i postanawia się wysikać pod najbliższym budynkiem fabryki. Mija dłuższa chwila. Facet, na którego czeka, wreszcie idzie. Zbliżając się jednak do celu, zauważa niezidentyfikowaną plamę, przy której nadal stoi jej autor. Gość wpada w zupełną panikę i rozglądając się na boki dobiega, krzycząc: - Boże, boże! Ja pierdolę, OLEJ!!!

Staje przy kierowcy X, schyla się, wkłada palec w ciecz, po czym patrząc mu w oczy... oblizuje palec i z ogromną ulgą mówi: - Uff, to nie olej!
 


wtorek, 4 lutego 2014

133 - Shit happens


Wiem, że macie mnie już dosyć, ale piszę, póki mam wenę, bo jak mnie opuści, to znowu zrobię posuchę dwuletnią. Przez cały ten czas czułam, że mi czegoś brakuje, ale myślałam, że chodzi o alkohol, urodę i forsę, a tu chodziło o zwykłe pisanie głupot.

Pewnego dnia, po lekcjach Kalina wręczyła mi kartkę z informacją, że w szkole panuje wszawica. Chociaż u moich dziewczyn niczego nie znaleziono, z automatu popadłam w paranoję i codzienne sprawdzanie wszelkiego domowego owłosienia. Musiałam cofnąć się 22 lata wstecz do ostatniej wycieczki do ZOO, by przypomnieć sobie, jak robią to małpy, aby niczego nie przeoczyć. W tym czasie składałam też dużo krwawych ofiar wszelkim bogom higieny osobistej i przepisów bhp w intencji ochrony przed robactwem, a nawet jeśli już, to żeby dopadło młodsze dziecko, które po matce ma tylko 3 włosy, podczas gdy starsze o kilka milionów więcej.

Bogowie byli łaskawi przez kilka tygodni. Po tym czasie się na mnie wypięli. 

Pewnego razu, po wieczornej kąpieli, kiedy wzięłam się za wyczesywanie młodych, na trzydziestym metrze kwadratowym włosów Kaliny, zauważyłam małe, perliste kuleczki. 




Zawyłam jak ranny łoś.
Kocur wiedział już, co robić, bo wcześniej bywał świadkiem moich spontanicznych opętań. Wskoczył więc bez zwłoki do naszego opla zwanego Korozją i pomknął do apteki.

Wrócił lżejszy o stówę, ale uzbrojony w cyklon B i specjalistyczny grzebyczek do eksterminacji gnid. Nie miałam czasu na moralne dylematy, czy gnidy to jeszcze embriony, czy już dzieci narodzone, zawładnęła mną bowiem bezwzględna żądza mordu.

Każdy, kto miał kiedyś wszy wie, jaka to zajebista frajda. A do tego, w cenie zestawu były wierszyki o pasożytach z obrazkami uśmiechniętych chytrze robali.

Rytuał nakładania na szopę córki wszystkich tych trucizn, szamponów i odżywek, jak też dezynfekcja i pranie pościeli, ciuchów, czapek i zabytkowych arrasów, z jakimi miała styczność, trwał bez końca. W międzyczasie, od tej całej chemii, dziecko puściło pawia i zrobiło się strasznie śpiące. Przybiła więc gwoździa na kuchennym stole i pochrapywała, a ja przeszłam na trudniejszy level - WYCZESYWANIE.

Gdyby ktoś kiedyś postawił przed Wami mamuta i kazał mu nakręcić papiloty, albo gdyby Zła Macocha wysypała przed Wami wiadro kokainy zmieszanej z proszkiem IXI i kazała to oddzielić, wiedzielibyście, co czułam.
(Naturalnie nie chodzi mi o oddzielenie mamuta od wiadra, bo to każdy głupi potrafi).

Naprawdę miałam wrażenie, że to trwa tysiące lat świetlnych i zaraz ocknę się far, far away, w jakiejś odległej, fantastycznej rzeczywistości, w której z jedynek SLD do Europarlamentu startuje Weronika Morszczuk-Paszczura, rząd zabrania wędzenia kiełbasy, Natasza Urbańska publicznie wylizuje umywalki, a moje fajki nagle kosztują 15,25zł.

I tak też się stało.


Jeśli mogę Wam coś poradzić -  lepiej nie miejcie owłosionych dzieci w wieku szkolnym.

Kolejny etap rodzicielskiego wtajemniczenia mam za sobą. Niebawem czeka nas zaplanowane wycięcie trzeciego migdałka i to będzie prawdziwy GORE.



Do poczytania. Hula-Gula!


Lepiej mieć sztuczne: zdjęcie moich włosów po weselu, moczących się przed oddaniem. Ring 2 i Dark Water w jednym :)





132 - lepiej mieć burdel w pokoju, niż pokój w burdelu.

Ten blog jest plagiatem mojego mózgu, a że posunęłam się wiekiem i osłabłam umysłowo, to i z blogiem może być różnie.
Myślę, że to dobre usprawiedliwienie, czemu dzisiaj notka o kutasikach. No bo i niby czemu nie? Organ, jak każdy inny, dajmy na to jak wątroba, tylko tu już nie ma o czym pisać...

Zanim przypomniałam sobie, że małżeństwo to przecie straszny przeżytek i wzięłam ślub, dziewczyny postanowiły zrobić mi wieczór panieński. Byłam przerażona. Wiecie - te wszystkie polskie, kiczowate tradycje: konkursy na weselach, owijanie ludzi papierem toaletowym, tańce z balonami, obowiązkowe wieczory panieńsko-kawalerskie, no - unikam badziewia jak mogę. Ale one się uparły i miałam niewiele do gadania, poza tym zajęta byłam przygotowywaniem na ostatnią chwilę imprezy ślubnej, bo do zrobienia pozostało jeszcze WSZYSTKO, z wyborem małżonka włącznie. 

Dostałam rozkazy i o umówionej godzinie, zestresowana, zmęczona i zła, zjawiłam się na miejscu. Jak już wiecie - nadal mam tę obrożę Rusłana, więc impreza musiała się odbyć gdzieś blisko. Wybór padł więc na moje ukochane ranczo, bo jest tam wszystko, czego potrzeba do życia, czyli święty spokój oraz domek na drzewie, gdybyśmy chciały zrobić remake z moich urodzin i tańczyć topless, skacząc przez okna.

Pierwsze miłe zaskoczenie: dziewczyny postarały się o dekoracje: kwiaty, prawdziwy tron, balony, firanki rozwieszone miedzy drzewami (do tej pory tam wiszą, pełne zaplątanych, zdechłych ptaków ;) oraz jeden z prezentów ślubnych:



Wielki posąg z Wyspy Wielkanocnej! Ihaaaa! Nie wiem ile kobiet ucieszyłoby się z kawałka betonu zamiast nagiego, pląsającego striptizera, ale ja jestem w tej grupie. Zawsze chciałam takie coś mieć!

A potem ujrzałam penisy, morze penisów. Na początek penisobidon i rurki-fiutki, przez które musiałam sączyć napoje, a jeśli tylko zapomniałam, dostawałam karną 50-tkę. Było to zresztą przyczyną mojego późniejszego stanu i problemów z pokonaniem drogi powrotnej przez busz do domu. Rano znalazłam w kieszeniach kilka szpadli, poradnik działkowca z '92, dwie nornice oraz cebulki mieczyków, niewiadomego pochodzenia. Dlatego w przyszłości planuję przenieść działkę do mojego pokoju i wyeliminować takie logistyczne zagrożenia, jak banda pijanych kobiet, turlająca się po nocy, uzbrojona tylko w śpiew i w olbrzymi miecz świetlny w kształcie członka.

 Padłam też ofiarą quizu, w którym wyszło, że absolutnie nic nie wiem o moim mężu, co wróży nam ciekawe życie pełne niespodzianek. Musiałam też wystrugać wielkiego fallusa z kabaczka. Strasznie mi było go żal, bo akurat kolejny miesiąc z rzędu maniakalnie robiłam przetwory na zimę, ale kazały pod groźbą kolejnej 50-tki. Artefakt ten niestety znalazły moje dzieci, kiedy drugiego dnia, zjawiły się na działce. Do tej pory nie wiem, co pomyślały sobie i one i grzybiarze, kiedy pod płotem, na wysokości altany, z krzaków straszył wielki, zielony Wacek.



Impreza była naprawdę przednia! Kocur obchodził właśnie swoje trzecie kawalerskie gdzieś w górach, próbując zneutralizować beczkę bimbru, podczas, gdy my szłyśmy za fallicznym światłem do domów. Której by nie pytać, każda miała własną wersję wydarzeń z tej podróży, ale tradycji stało się zadość i niniejszym cofam swoje uprzedzenia do panieńskich wieczorów, bo nie ma nic lepszego niż dzika zabawa w doborowym towarzystwie. No, może bigos :)

Kilka zdjęć z początku party - na szczęście później się ściemniło więc nie ma zbyt wielu kompromitujących materiałów.


Dama z falliczką

Pierwsze Wacki za płoty

Kierowniczki zamieszania



Gosha skrzętnie maskuje właściwe płyny wodą mineralną

Małgosia na wszelki wypadek już zamawia pod działki 3 karetki pogotowia.

Chill Out, madafaka! - rozkazała na wstępie Sylwestra.




poniedziałek, 3 lutego 2014

131 – Wielkiej, wiejskiej manipulacji końca nie widać, ale jak przetrzymacie jeszcze ten jeden post, w nagrodę czeka Was notka o kutasikach :}




 Bite 3 tygodnie Gucia wyła w drodze do szkoły, przez całe zajęcia i jadąc z powrotem. Oczy miała wiecznie czerwone, a pod nimi fioletowe podkowy, podpuchnięte worami. Wyglądała jak ofiara przemocy domowej i gdyby nie to, że nie mam żelazka, sama mogłam się spokojnie podejrzewać, że ją biję kablem od ustrojstwa. 

Nie pomagały żadne tłumaczenia, zachęty, ani nawet branie głodem. Gdzieś miała towarzystwo naprawdę fajowej Pani oraz zgrai rówieśników. Za nic na świecie nie zamierzała przestawić się z trybu wychowania z dziadkami przy TVN 24, kursie dolara i transmisji skoków narciarskich na harce z dziećmi w kółeczko. W sumie, gdybym była na jej miejscu, w obliczu takiego wyboru, też miałabym to w dupie.

W tym czasie rodzice dzieci z byłej 31, ponownie przegrupowali się w antysystemowe bojówki, tym razem w partyzanckiej walce z psychicznym kierowcą PKS Świdnica. Ten bowiem akuratnie przeżywał kreatywny, wariacki szub i dostarczał nam nieprzeciętnej rozrywki.
Zaczął od dylatacji i czasu rozumianego jak w przypadku Paradoksu Bliźniąt. No bo skoro inaczej czas płynie tu na ziemi, a inaczej w przestrzeni kosmicznej, to niby dlaczego miałby płynąć tak jak w reszcie kraju, na przystanku przy ul. Bystrzyckiej?

Przyjeżdżał po bandę o której tylko chciał i pomimo nadal wiszącej na przydrożnym drzewie kartce z godziną odjazdu 7.35, raz było to 7.20, innym razem 7.50, ale – zaiste, nigdy planowo. 

Trzy ma być liczbą tą i liczbą tą ma być trzy. Do czterech nie wolno ci liczyć, ani do dwóch… masz tylko policzyć do trzech. Pięć jest wykluczone…

Kiedy już się zjawił, ani myślał czekać na ładunek, który jeszcze nie dotarł na przystanek, bo np. było 15 po. W sekundę odjeżdżał, nie czekając aż te, które zdążyły, usiądą. Dzieciaki przewracały się jak klocki domino, a na samym spodzie tej dzieciowej pulpy, leżała i tak już płacząca Jagoda. Ona wraz z siostrą zawsze zdążały na przewóz, bo przezorny Inżynier, na wszelki wypadek, zaprowadzał je na przystanek zanim pierwszy kur zapiał.

Wszystkie próby zwrócenia panu uwagi, kończyły się pyskówkami, bo facet lubił sobie pokrzyczeć i na dzieci, i na dorosłych. Telefoniczne i pisemne skargi do szkoły stały się dla nas codziennym, obowiązkowym rytuałem, pomiędzy obklejaniem dziecka poduszkami, co by się nadto w transporcie nie poobijało a modlitwa do Św. Krzysztofa, żeby spuścił z nieba ITD i zabrał typowi prawo jazdy.

Koordynatorka przewozu bezradnie rozkładała ręce i wyglądało to tak, jakby szkoła nie miała żadnego wpływu na przewoźnika. To zupełnie tak, jak w przypadku, który gdzieś tu kiedyś opisałam, że firma bieliźniarska daje ci próbki gaci, których nie zamawiałeś, a po miesiącu przysyła wezwanie do zapłaty półtorej stówy za niechciany prezent, strasząc komornikiem, który zedrze zaraz z człowieka te majciochy, a jak chcesz jakiejś reklamacji i odesłania towaru, to znajdujesz tylko adres korespondencyjny gdzieś w Burundi.

Po wielotygodniowym monitowaniu, specjalnej petycji, marszu milczenia i wysadzeniu się w powietrze pod Urzędem Gminy kilku rodziców, zmianę kierowcy uzyskaliśmy gdzieś w okolicy listopada.

Tymczasem Kalina, która jest bytem na wskroś anarchistycznym, musiała się przyoblec w skórkę opiekunki młodszej siostry. Każdy, kto zna moje starsze dziecko wie, że nie odróżnia ono przodu od tyłu, lewej od prawej, nie od tak, dnia od nocy, czy prostych poleceń od wykresu kołowego. Jak kto nie zna i nie wierzy, ilustruję poniżej ślubnym zdjęciem, na którym widać wyraźnie, że wytyczne Cioci Heidi „sypać płatkami na Parę Młodą” zrozumiała jako „zabić Wojciecha koszykiem, natychmiast”.



Równie dobrze więc, mogłabym powierzyć młodszą Wampirowi z Zagłębia lub po prostu wrzucić ją w przepaść, ale cóż, nie miałam specjalnego wyboru. Wolałam jednak, mimo wszystko, nie wyobrażać sobie, jak dziewczyny sobie radzą, kiedy skazane na siebie muszą się nawzajem ubrać i zdążyć na powrotny autobus. Miałam nazbyt bogaty materiał doświadczalny w postaci obserwacji walk domowych i zawsze widziałam oczami wyobraźni, jak jedna dusi drugą w szatni sznurkiem od worka na kapcie, dajmy na to.
Niemniej jednak, trzeba Kalinie oddać honor, bo po swojemu wywiązuje się ze swoich nowych obowiązków i jak do tej pory nie przywiozła mi ze szkoły żadnej obcej dziewczynki.

c.d.n.

130 – Wielkiej, wiejskiej manipulacji cz.II


 No to pośmiałam się z Kocura w poprzedniej notce... a potem zgubiłam się z dziećmi w lesie. Na szlaku na Klasztorzysko, który przemierzałam chyba z tysiąc razy w życiu, w drodze na spacery, na grzyby, na ryby, na kleszcze i chuj wi, co jeszcze. To jest zupełnie niemożliwe i jedynym wytłumaczeniem tej sytuacji jest tylko jakieś złośliwe zaklęcie Kocura. Straszny miał ze mnie ubaw, doprowadzając mnie do łez po raz piąty zadanym przez telefon pytaniem: "Gdzie ty teraz jesteś?" - no jak, gdzie jestem? W lesie, kurwa! Przecież gdybym wiedziała, gdzie dokładnie jestem, to bym się sama znalazła, bez jego uprzejmej pomocy, zamiast przeżywać swoje małe Blair Witch Project! Rzeczywiście, nie wiem jak i gdzie ja polazłam, ale dosyć długo brodziłam z dziewczynami w jakimś bagnie,
a jeszcze musiałam do końca dnia pokornie słuchać drwin ze strony Krzyśka Rapy i osobistego męża.





Ale do rzeczy.



Pierwszego dnia szkoły pojechaliśmy z Kocurem za padłem na kołach, które właśnie porwało nasze dzieci w jasyr ościennej gminy. I już po wyjściu z samochodu nastąpił krach. Jagoda, która od dobrego roku wyła z radości na myśl o pójściu do szkoły, której największym marzeniem była edukacja, zupełnie jakby w domu chodziła w burce, a ojciec więził ją w chałupie (co fakt, to fakt – stary wygląda jak Talib i czasem w miejscach publicznych ludzie patrzą ze strachem, czy zaraz nie krzyknie „Allah Akbar!”), ta sama Jagoda zupełnie się rozkleiła. Moje dziecko rozpadło się na kawałki i po prostu zastygło ze strachu przed tak wielkim skupiskiem ludzi, stojąc w kącie i płacząc, ile sił w płucach. Normalnie paraliż, stupor i zero kontaktu. I tak miało już pozostać.

Dzień drugi. Rankiem musieliśmy dowieźć do szkoły jakieś dokumenty, a ja bezmyślnie poprosiłam Kota, żeby zajrzał do klasy Jagody. To był błąd. Kiedy zobaczyła ojca, to uderzyła w taki ryk, jakby ją pani tam na żywca ćwiartowała. Uciekliśmy więc stamtąd bez niej, za to z jej przerażającym wyciem w tle i z przepastnym poczuciem winy, że chcąc przecież zrobić dobrze, ulegając zwykłej ściemie 5-latki, zostaliśmy oprawcami własnego dziecka i nawet zaczęliśmy się poważnie zastanawiać, czy aby oboje nie jesteśmy z Sosnowca.

Stojąc potem za ladą Witaminki i ważąc czternastej staruszce 2 kg kartofelków, jednocześnie spychając ją ze schodów na niby i zadając w myślach celne rzuty tymi to ziemniakami, 
 w pełnym stresie oczekiwałam powrotu dziatek z tajnych kompletów. 
Padre Inżynejro zaoferował się prowadzać i odbierać dziewczyny z przystanku, co szybko wykorzystałam, bo niechybnie był to znak, że po śmierci Mamy wreszcie wytrzeźwiał, a że zajęło mu to dobrych kilka miesięcy, istniała obawa, że stracony czas zapragnie nadrobić kolejnymi wynalazkami. O ustalonej porze, dziadek pomknął na przystanek, a po chwili dostałam od niego telefon, że …wszystkie dzieci wróciły, ale jakby nie moje. Nie ma ich! NIE PRZYJECHAŁY! Przepadły!


 Jeszcze tego samego dnia, w szkole zapewniano nas, że wszystkie dzieci wracają o tej samej porze, tym samym, do chuja wafla, autobusem! Zaczęłam więc dzwonić do szkoły, a kolejne panie podawały mi numery i przełączały do kolejnych pań i pomimo kilku takich słodkich pogawędek nikt nie wiedział, gdzie są moje córki. 


Kiedy zaczęłam już schodzić na zawał, wreszcie oddzwoniła wychowawczyni Kaliny, że ta czeka na siostrę na świetlicy, bo PROGRAMOWO ZERÓWKA MA 2 GODZINY DŁUŻEJ ZAJĘCIA niż inne klasy. Po chuj? – spytacie. Nie mam pojęcia. Sytuacja przedstawiała się następująco: autobus odjeżdżał o 13.00, a Jagoda kończyła zajęcia o 13.15. Tym samym, Kalina, której wbiłam do głowy, że mają podróżować razem i ma się opiekować swoją rozklejoną zupełnie siostrą w nowym, obcym, leżącym na samym końcu świata, miejscu, no więc Kalina, która skończyła zajęcia po 11.00, która i tak czekała blisko 2 godziny na autobus, miała czekać na następny o 15.00. Kurwa, czysty absurd – dzieciak kończy po 11.00, a w domu jest przed wieczorem?! 
Jeszcze raz zatem zadzwoniłam w te same miejsca i oświadczyłam, że zwalniam młodszą te 15 minut wcześniej i stosowne pisma, prośby, oświadczenia, cyrografy, zgody i inne na piśmie dziecko dostarczy jutro.
 
Dnia następnego, nieco spokojniejsza, robiąc sześćdziesiąty kurs pomiędzy lodówką z nabiałem a ladą sklepu - podkreślam - samoobsługowego, bo akurat trafiła mi się babcia-sadystka: „i jeszcze masełko”- kiedy właśnie przyniosłam jej mleczko i położyłam na ladzie, „i jeszcze jogurcik”, kiedy właśnie przyczłapałam się z masełkiem,


w każdym razie zmierzałam do tego, że nieco spokojniejsza oczekiwałam na dzieci, mające przyjechać autobusem odjeżdżającym o 13.00.

Płonne moje nadzieje! O 14.00 zadzwonił Inżynier, że moich dzieci w autobusie nie było. Struchlałam. W tym samym czasie, do sklepu zaczęli wbiegać kolejno spanikowani rodzice, których dzieci również na przystanku zabrakło. Marne to pocieszenie, że innym też zgubiło się dziecko, ale zawsze. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że niekiedy człowiek sam wsadziłby gówniarza w taki one way ticket PKS i właśnie kiedy akurat nie ma takiej potrzeby, ten magiczny, znikający dzieci wynalazek sam się wyczarował i odpalił do działania. 
Wszyscy zaczęliśmy więc dzwonić do szkoły i latać bez ładu po dzielni. Wtem! Zagadka się rozwiązała! Pan kierowca nie wysadzał dzieci zgodnie z miejscem zamieszkania, ale akurat tam, gdzie – nie wiem, aktualnie mu po drodze odjebało. I tak te z Osiedla wysiadły w Dziećmorowicach lub na krzyżówce, te z Dziećmorowic na Osiedlu itd. Po prostu kpina. Niemniej jednak, kiedy po wielu bólach, te inne dzieci się w końcu znalazły, moich nadal nie było, bo pomimo dostarczenia tych wszystkich zgód i oświadczeń… Kalina nadal czekała na siostrę i odjeżdżały dopiero o 15.00. Kuuuuuuurwaaaaaaaaaaaa!!!

Kolejnego dnia, kiedy rankiem osobiście wręczyłam dziwolągowi za kierownicą pełna listę dzieci wraz z przypisanymi przystankami, dzieci przyjechały wreszcie wszystkie, tyle że… coś około 16.00, bo pan mam-coś-z-deklem-kierowca… zgubił drogę i pojechał na jakieś inne wiochy, zamiast kierować się na tę największą – Wałbrzych.

A to był dopiero początek…
c.d.n.
GRY