sobota, 18 września 2010

Z dziennika M.P. - rozdział XIV - egzorcyzmy


egzorcyzmy

Nie wiem czego się spodziewaliście, ale już chyba nigdy nie uwolnię się od psalmów.
„O papamobil, o papamobil – najlepszy wóz
po drogach cię wiózł
i wyciągnięto doń dłoń
dla ciebie uścisk i kwiatów woń” - zawodzi aktualnie religijne dziecko bezbożnej matki. Moje dziecko (co to za Wrona, co własne gniazdo kala?).
Przynajmniej zmieniła repertuar. Mam jeno wąty do linii melodycznej i tematyki.
W dodatku katechetka wręczyła mi imienne zaproszenie na mszę. Odebrałam je z martwym uśmiechem nr 9 na cierpkich ustach, kulturalnie acz ozięble i przed oczami zamajaczyła mi słynna scenka ze Stalinem „a mógł zabić”.
Wiem, że przynudzam, ale Oni mnie osaczają. Zewsząd słyszę religijne śpiewy i podszepty, czekam tylko na zapach fiołków, a wtedy – opętanie murowane. Muszę więcej zacząć przebywać z Żukiem, w końcu to szatanista, nie? Albo zacząć brać KATOnal forte.
Tak czy owak, powyższą piosnkę dedykuję w podzięce mojemu Maestro (patrzaj, Andrzej - wytłuściłam Cię na czerwono!).

Rozwodnik (link po lewej), z którego piersi wyssałam konika blogowego (bez sensu, jak z piersi można wyssać konika?), wzór niedościgniony, heretyk, trzpiot i rewolucjonista, podróżnik, obrazoburca, onanista, prałat Kościoła Don Giovanniego, (nie)wierny korespondent mój. Dzięki Miszczu za dzisiejszy list, bardzo się wzruszyłam, będę miała w opiece Twą końcówkę ;) i jeszcze raz polecam jak cholera Twoje magnifico!

No skoro już tak inerpersonalnie się zrobiło, to korzystając z gratisowego komunikatora blogowego: dziękuję Ci, o Siostro ma własna choć odległa za opinię :) i jednocześnie uprzejmie donoszę, że dziś na skypie mnie nie znajdziesz, bo w planach mam bezwolne poddanie się kompletnej i wyniszczającej alkoholizacji, której powód zamieszczam poniżej. Odezwę się z chwilą śmierci ostatniego promila w organizmie. W przyszłe lato.

Ogłoszenie parafialne:
Dzisiejszego wieczora w Hrabstwie odbędą się bachanalia i orgie pod wezwaniem urodzin Krzysia! Klękajcie narody! Choć nie wygląda jak inżynier Karwowski to niestety – 40 lat minęło jak jeden dzień. A przecież całkiem niedawno zmieniałam mu pieluchy! Starzeje się w tak zatrważającym tempie, że co gorsza zaraz znowu będę musiała to robić...
40-tka - myślę i ogarnia mnie ponury lęk. Strach przed przemijaniem, utratą młodości, nieuchronnym zbliżaniem się do kresu – pomyślicie? Nie, to strach przed tą gigantyczną popijawą, w jakiej przyjdzie mi dziś uczestniczyć i w której przewidywalny jest tylko jeden punkt programu, że nie obejdzie się bez ulubionej pastorałki Jubilata:
„Gdy zardzewiałym nożem dostaniesz między żebra,
to zapamiętasz, chamie, co znaczy znak Zagłębia”
(piszę dla tych, którzy jeszcze nie nauczyli się na dzisiaj). God save the wątroba!

A Tobie, Krzychu życzę dalszych 40 lat w tak doborowym towarzystwie jak nasze, wiecznie rozgrzanej żony (ale nie, że przeziębionej) i tego co chcieliście sobie zrobić z Elą, a o czym nie chce słyszeć Karolina :) Trzęsącymi się rękoma wysmażyłam dziś coś do urodzinowego giftu skwitowane smsem od Sebusia: „Znakomity pomysł Sebusia, wzorowa realizacja Miśni, super.” Ale to Kot twierdzi, że jest pomysłodawcą no i już sama nie wiem.


Scenka
- Pippi nie miała ochoty chodzić do szkoły, bo nie chciała się uczyć „tabliczki schorzenia”.
- Nie, mamo, ona źle to nazwała! Mówi się ta-blicz-ka MRO-ŻE-NIA!
Aplauz, kurtyna, tłum wiwatuje.

czwartek, 16 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział XIII - łoooz a fak?!



 Ja już nie wiem jaki tytuł


Akt I
- Mamo, muszę ci coś powiedzieć, zbyt długo to przed tobą ukrywałam.
- Co takiego ukrywałaś?
- Potrafię już sama się umyć.
- To świetnie, masz tu gąbkę i się myj. Ale dlaczego nie mówiłaś o tym wcześniej?
- Bo się obawiałam, że będziesz w zbyt wielkim szoku.
Kurtyna, oklaski.

Idąc  z dziatwą na wypas na działkę i będąc niemal u celu widzę walące w nieboskuon kuęby biauego dymu, osaczające zarośla. Nie, no żesz kurna, znowu konklawe? Habemus papam, Santo subito, papamobile, Wielka Schiz(m)a, pottajcie sie obrońcy poczty polszkiej?? – myślę ponuro, bo histeria religijna jakoś nie jest mi obca ostatnio, oj nie. Już miałam wypuścić wiadomo skąd opary siarki i odwrócić wszystkie dęby wkoło do góry nogami, ale WTEM okazało się, że znam sprawcę zjawiska.
Inżynier  Misiński bowiem postanowił OPALAĆ KABLE W GRILLU. Tak, kurva, w moim ukochanym, wysadzanym kamieniem nieszlachetnym, grillu. „A to nicpoń” – rzekłby Seba. No trupem zgniłym padłam na ten widok opłakany. Czym prędzej schowałam dzieciaki do altany, w bezsensownej nadziei, że tam ich furany i dioksyny nie dopadną. A sama, na trzęsących się nogach, poszłam się odstresować paczką Mocnych na dół włości ziemskich (Izaurę strzeliłam batem, a Leoncio dostał w ryja).  Jakie to szczęście, że żyję w Polsce, bom com ja bym biedna zrobiła bez dobra narodowego w postaci zwrotu Kuuuurwa MaaaaĆ wykrzyczanego wśród malin, róż i kompostu?!

Jak on mógł?! Przecież gdybym mogła, to ja bym spała z tym grillem zamiast poduszki, a on go Sprofanowau Plajstikiem! I co ja mam teraz zrobić – kwarantannę na obiekt nałożyć??
A przecież mieliśmy żegnać sezon i piec tam żarcie w zatrważającej ilości… No to teraz będzie się to miało ku zdrowotności jak dancing na czubku rdzenia reaktora w Czarnobylu.

Wszyscy znają niecodzienne wynalazki Inżyniera, ale jego pomysłowość rośnie dziko i staje się niebezpieczna dla otoczenia. Hu nołs, może on ma jakiś sponsoring od Josef Mengele Prodakszyn?
Uśmiechnięty, w poczuciu dobrze wykonanej misji, tato zwinął swoje miedziane skarby do siatki i pobrykał zu Hause, a ja stałam jeszcze długo na wprost żałosnej, okopconej na czarno ofiary eksperymentu, która kiedyś była moją chlubą. Chyba wrócę do domu i zapalę wirtualny znicz.

P.S. Jagoda prawie zdrowa.

środa, 15 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział XII - tylko dla matek: nie chowaj głowy w piasek!



Nie chowaj głowy w piasek,
DO CHOLERY!

To nie był dobry dzień. 
Zły dzień poprzedzony upiorną nocą, w trakcie której nie zmrużyłam oka, bo choróbsko domowe zakleiło śluzem górną część Jagody. Próbowałam zasypiać jakoś z rurką do odflegmiania w zębach, wyciąganie jej nie miało bowiem sensu, bo w użyciu była co 5 minut. Moje dziecię, zupełnie nieprzyzwyczajone do upierdliwości stanu podgorączkowego i hektolitrów smaru w nosie, ciężko to wszystko zniosło. A  że za dnia nie było jakoś dużo lepiej, postanowiłam udać się do pediatry. 
Nie licząc mierzenia, ważenia i szczepień (których zresztą zaniechałam, ale to już inna bajka), to nie odwiedzałam pediatry, bo nie mam takiej potrzeby, na szczęście.  

Ubłagałam telefonicznie o przyjęcie małej godzinę przed jedynym wolnym terminem, bo o proponowanej porze powinnam już zmierzać autobusem na szychtę nocną w taxi. Kocuru, radośnie wystrzelony przez firmę w 3-dniową delegację, nie mógłby dziś doglądać małej, a oczami wyobraźni widziałam już spanikowaną i bezradną matkę-Halynę, która w obliczu sytuacji odbiegających od normy przewidzianej w Super Expressie kapituluje z wielkim hukiem. Wizja powtórki z rozrywki poprzedniej nocy kazała mi uprzedzić szefa o mojej absencji, azaliż wżdy Halyna albo uśpi dziecko chloroformem, albo JahGooda udusi się lub babcią gilem na wieki wieków. 

Pani pediatra raczyła spóźnić się do gabinetu tylko 20 minut. Ale OK., rozumiem, sezon zachorowań na przesilenie jesienne w pełni. W końcu włazimy. Opowiadam pani, że córka jest przeziębiona, w sumie niby nic, ale całą noc nie spała, bo dużo wydzieliny i jestem trochę zaniepokojona, chcę ją osłuchać czy aby nie ma zapalenia oskrzeli na przykład etc. Podczas badania lekarka zachowuje się dość arogancko, ciągle mnie poucza, że dziecko źle trzymam, że nie opanowałam "dźwigni" i w ogóle mam milczeć, że to,że tamto. Lekko podnosi mi ciśnienie. Po czym (wśród wycia potępieńczego rozsierdzonej dotykiem obcej osoby Jagody, która akurat ma taką fazę, że boi się ludzi nieznajomych), nie próbując w żaden sposób nawet przemówić do dziecka oraz bombardując moje próby uspokojenia córki, chyba stwierdza, że jest w stanie w tych decybelach usłyszeć jakieś szmery w klatce piersiowej i wyrokuje:
-  Dajemy antybiotyk.
- Ale co jej dolega, czy ma zajęte oskrzela, płuca,  w jakim stopniu i czy nie można innymi sposobami?
- Ach, tak?! Bez antybiotyku by się chciało?! To tylko na pani odpowiedzialność! - dosłownie krzyczy na mnie kobieta.
- Proszę pani, to moje dziecko i jasna sprawa, że moja za nie odpowiedzialność, pytam uprzejmie czy są jakieś inne metody na walkę z tą infekcją zamiast pójścia w kanał antybiotykowy? 
(bom jako matka żem niezmiernie pierdolnięta na punkcie bezsensownego walenia antybiotykiem, sterydem i inszym guanem po dziecku, które wystarczy zdiagnozować i w miarę nieszkodliwie wspomóc)
- Ma troszkę wydzieliny w oskrzelach. Jeśli się pani nie zgodzi na antybiotyk, bierze pani na siebie ewentualne powikłania!

Baba jest tak arogancka, przez całą wizytę ani razu nie wypowiada słowa do dwuletniej, przestraszonej akcją dziewczynki. Ani razu nie patrzy mi w oczy, tylko nimi w kółko przewraca, okazując wyraźną irytację. Mimo jej wcześniejszego potwierdzenia, że to tylko mocne przeziębienie, dla świętego spokoju odbieram receptę, bo ruga mnie przy tym jak Obersturmführer wilczura, nie przymierzając. 
Przy okazji pyta mnie czy mała brała już kiedyś te leki. Nie, nie brała żadnych antybiotyków, ani w ogóle żadnych leków poza (może ze 2 razy w życiu Nurofenem). W babie zawrzało, spojrzała na mnie jak na sekciarę, która żyjąc w komunie Amiszów zapewne ukrywa jakieś straszne choroby, a ospę leczy zarżnięciem koguta o północy, polaniem się rosołem i posypaniem piórami. Chyba ją wkurzyłam tym, że mam raczej zahartowane dzieci i że to pierwsza infekcja w tym roku. To nie uchodzi, ta matka jakaś podejrzana musi być, psze pani. Dopytuje się w dodatku, waryatka!

Tłumaczyła mi pół godziny jak mam szprycować dziecko, co chwila strasząc, że jak nie pomoże, to umówimy się na zastrzyki i jednocześnie w kółko powtarzając, że ona nie daje, broń boże żadnej gwarancji, że te leki pomogą.

ALE  jak wystrzeliła z tekstem po kaszlnięciu małej, że mam na siłę obrócić jej głowę w inną stronę, bo przecież zaraz ją dziecko zarazi i wtedy ONA będzie chora, to mnie zatkało. Na tyle szczelnie, że ani nie zapytałam o sens jej pracy w poradni dzieci chorych, ani nie poprosiłam o antybiogram, no wzięłam i wyszłam po prostu, dzierżąc receptę… I jeszcze jej, kurwać, podziękowałam! Chyba rzeczywiście specyfika mojej pracy nauczyła mnie chorej uprzejmości w stosunku do buraków, chamów i cwaniaków.

Co prawda wyobrażałam sobie wcześniej scenariusz tej wizyty, ale i tak w drodze do apteki z nosa buchała mi para, a z ust toczyłam pianę, a z innych otworów, to lepiej nie wspominać. Jedynym potwierdzeniem na zasadność upuszczanych przeze mnie płynów i gazów był tekst pani farmaceutki w aptece. Okazało się, że nie mają tego antybiotyku, będzie jutro, na co ja, że nic nie szkodzi, bo i tak ze 3 dni zamierzam spróbować wyleczyć dziecko jakoś normalniej. Pani powiedziała, że to bardzo rozsądne podejście, poprosiłam o jakiś syrop ziołowy, krople do nosa i wit. C w kropelkach. A potem, przeglądając receptę, spytała zdumiona dlaczego dwuletniemu dziecku lekarz wypisał tak silny antybiotyk i to od razu dwie kuracje?

I nie wiem ile krwi mam sobie upuścić dziś pijawkami, żeby irytacja ze mnie zeszła? Ile zdrowasiek w piecu przesiedzieć, żebym nie musiała myśleć o ignorancji, szkodliwości, niewiedzy osób, które mają być podobno pomocne? Nie, nie jestem lekarzem, nie pozjadałam wszystkich rozumów, ale, do jasnej cholery, staram się ODPOWIEDZIALNIE i ŚWIADOMIE dbać o moje dzieci. I nigdy nie zrozumiem tego oporu i wrogości, z jakimi spotykam się zadając mniej lub bardziej wnikliwe (niewygodne?) pytania, bo świadoma pewnych zagrożeń matka jest tu stale traktowana jak intruz, wróg i szaleniec, a nie jako sprzymierzeniec.

Przepraszam, że ten rozdział tak na poważnie, ale niezmiernie mnie to wkurza i przynajmniej mogłam wykrzyczeć się w wirtualną przestrzeń. Nie chcę chwalić nocy przed zachodem Księżyca, ale po podaniu leków od farmaceutki,  Jagodzianka śpi jak suseł od 4 godzin, zupełnie spokojnie.

wtorek, 14 września 2010

Z dziennika M.P. - rozdział XI

 katar


W pracy bywa zabawnie. Jak już człowiek jedzie w taxi, może sobie posłuchać dwuznacznych dialogów w stylu „- wiesz, Bogdan, pytałem o tą twoją rurę tam, gdzie chciałeś, ale niestety mają tylko rury w tak fatalnym stanie jak twoja.” Albo w odpowiedzi na prośbę o powiadomienie klienta: „- pan już dochodzi” lub „- klientka już zeszła”. Co ciekawe, kiedyś odkryłysmy z koleżanką z konkurencji że, w „19-tkach” dziewczyny mają w zwyczaju informować o tym, że klienci dochodzą, ja mam bardziej nekromankie ciągotki, bo moi klienci albo już zeszli, albo zaraz zejdą :) Tak że – lepiej do mnie nie dzwońcie.
Coś jest mrocznego w tej pracy, bo ostatnio jak kierowca poprosił „- Zero-jeden, możemy tego Kopernika powiadomić?”, to mi się wyrwało, że owszem, spróbuję, ale obawiam się, że Kopernik raczej nie żyje. 
A teraz na dodatek od pół godziny wydzwania jakiś pan, chyba pomylił numery, z pytaniem czy dzisiaj jest jakiś pogrzeb...

Ale dzisiaj nie będzie tak zabawnie, bo choróbsko domowe ma się dobrze i w całości zaskłotowało mój nos. Więc brzmię jak Maja Komorowska (w dodatku zakneblowana szmatą), i kierowcy chyba jeżdżą na totolotka czyli na chybił-trafił, bo nie wierzę, żeby rozumieli jaką ulicę i z jakim numerem im nadałam. Ma to swoje plusy, bo zamiast wymieniać męczące uprzejmości przez telefon i radio, po prostu wydaję stłumiony bełkot a'la Marsellus Wallace z piłeczką w ustach, w piwnicy u Zeda.

Aż dziw bierze, że to tylko katar, a nie grzybica, biorąc pod uwagę poziom zagrzybienia w moim domostwie słodkim i nadobnym. I nie mam na myśli obcowania z moimi znajomymi – starymi grzybami ;), ani grzyba naściennego, mam na myśli to:


Ha! Jak mi wyrośnie kapelusz, znaczy, żem się przeżarła. I weź to człowieku nawlecz wszystko na nitkę, weź zmuś inżyniera Misińskiego, żeby postawił dobudówkę, co by było gdzie to suszyć i mrozić. Już tyle tego nanizałam, że mamy więcej kilometrów sznurków z grzybami niż rząd Tuska autostrad na Euro 2012. Zadziałało zaklęcie Jagody, która zawsze na spacerach woła „taś, taś, gzibki, choćće do mamy!”.
Wepchnę sobie w nozdrza dwa tampony i idę rzucić się na słoik z grzybami, a potem poczekam na jakieś niepokojące wieści, bo przecież za godzinę Kalinescu kończy szkołę. Brrr!


piątek, 10 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział X


Rosemary's Babies


Dzień zaczął się dziwnie. W skrzynce znalazłam jeszcze pachnący oparami absurdu list od Adriana Fabryki Rajstop. Zapraszał mnie do odwiedzin swojego sklepu o wdzięcznej, gejowskiej nazwie Adrian Rajstopy. Facet w rajtuzach kusił, że przy zamówieniu powyżej 50 zł dołoży mi kolejne rajstopy-niespodziankę, wzorzyste 20 den.

Ale przedtem jeszcze śniły mi się dzieci na trakcji elektrycznej. We śnie zawodziłam pod słupem z kablami wysokiego napięcia i prosiłam dzieci, żeby się nie ruszały, że wezwę pomoc! Łkałam zagubiona w szczerym polu, wyglądającym jak plener strasznego odcinka Archiwum-X, a mój Mr. Hyde zastanawiał się gorączkowo, czy ewentualna awaria prądu nie spali mi znów komputera i na wszelki wypadek pomstowałam, że wtedy to już, bez jaj, wszyscy z EnergiiPro zginą śmiercią męczeńską. Sen minął, ale jakiś taki nerw pozostał.

Najpierw w szkole okazało się, że moja słodka potomkini zrobiła zadymę o strój do w-fu, który jej spakowałam do plecaka, mówiąc jej o tym na wszelki wypadek jakieś 386 razy. Of course zapomniała o fakcie, ćwiczyła w ciuchach i była bardzo niezadowolona. Ja również byłam bardzo niezadowolona z jej niezadowolenia i ku memu niezadowoleniu muszę chyba zacząć pożyczać od Halyny te małe tableteczki, które wprowadzają człowieka w nastrój umiłowania otoczenia z rozkładającymi się w lodówce pomidorami włącznie.

Zabrałam dzieci na łono natury, bo jako chłop małorolny, byłam rada grabić hektar skoszonej trawy, wystarczającej byśmy mogli przerzucić się z kotów i psów na parzystokopytne.
Z głośnika telefonu ryczał Ozzy Osbourne i wprowadzał mnie w stan zen. Ale z daleka, z grymasem na małej buzi już sunęła Jagoda – dziecko, które urodziło się 40 lat za późno, bo miało duże szanse na wygranie castingu na tytułowego bohatera „Dziecka Rosemary”. A tak mi już było dobrze...
I'm going through changes – zawodził Ozzy.
W tle słyszałam już, że Jagoda zawodzi również. Głośniej.
- Oh, no, no please God help me! Próbowałam czym prędzej zniknąć z jej pola widzenia, ale dopatrzyła się mnie za drzewkiem gruszkowym.
„Is it the end, my friend?
Satan's come around the bend,
People running 'cos they're scared
Ya people better go and beware
No! No! Please! No!” - ćwierkał Black Sabbath.
Mała gulgotała i wiła się w złości na to, że nie chodzę z nią cały czas za rączkę. Ciężko się grabi jedną ręką, wiem, bo próbowałam. A rozsierdzona córka knuła, piszczła, wysysała moją energię. Miałam jej coraz mniej.
- Nieee, zostaw mnie proszę, zostaw mi chociaż troszkę energii – wyszeptałam resztką tchu – chociaż na jedno piwko wieczorem... - próbowałam negocjować.
Zero litości. W poczuciu niespełnionej misji gruntowej musiałam opuścić więc łono natury i udałam się w domowe pielesze, w których wyszło na jaw, że dopadł nas jakiś wirus. Na początek powaliło Kalinę. Sama nie wiem czy gorzej mieć w domu chore dziecko, faceta z przeziębieniem czy stado zbzikowanych lemurów, ale wszystkie te opcje są poza moimi siłami.

W każdym razie na drugi dzień miałam z głowy problem zachowania Kaliny w szkole, bo do szkoły pójść nie mogła. Pomiędzy wycieraniem nosa a wycieraniem nosa, zostałam wrobiona w drylowanie 30kg brzoskwiń. A potem zataszczyliśmy to do podziemnej manufaktury alkoholowej u Rapów. Umościliśmy wszystko w butli i zaczęło się radosne oczekiwanie na brzoskwiniówkę. Chociaż przeczuwam, że to będzie niezły zajzajer, mam przynajmniej nadzieję, że o właściwościach podobnie uspokajających, co pastylki Halyny.

wtorek, 7 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział IX


Pomiędzy materią a (boską) energią


Przez weekend moje starsze dziecię jakoś zapomniało o ulubionych lekcjach religii. Musiałam oczywiście użyć podstępu i YouTube by zdusić religijne songi, których już nie mogłam słuchać, na rzecz piosenek z Akademii Pana Kleksa.
Ale w poniedziałek mara wróciła. Najpierw wysłuchałam całej biografii papieża Lolka, baaardzo szczegółowej. Zdumiało mnie ile informacji jest w stanie zapamiętać 5-letnie dziecko i jeśli to się przełoży na materiał szkolny w przyszłości, to normalnie szacun. 
Niestety, powróciła też transowa pieśń o sercu i Jezusie. Nie wiem, co oni dodają do tej piosenki, ale wystarczyło 10 minut i Jagoda wtórowała "sierciem cioś tam eusa!". Jestem na prostej i krótkiej drodze do nerwicy natręctw. Czuję się jak w Oazie. Dzieci chwalą Pana, babcia dumna jak paw (Mamby), patrzy na mnie triumfującym wzrokiem, a ja po cichu namawiam Jagodę, żeby śpiewała chociaż "sercem kocham Zeusa". Tyle mogę uczynić w samoobronie.

Wybiegając z bramy na spacer z moim psem, z którym już nie mogłam wytrzymać w jednym pomieszczeniu, gdyż roztacza subtelny zapach piżmoszczura skrzyżowanego z lizolem, odkryłam w skrzynce na listy jakieś złoża makulatury. Wezwanie do zapłaty?! Podwyżka czynszu? Zaległe mandaty MPK ? - utonęłam w domysłach i na wszelki wypadek wolałam czmychnąć do parku.

Po powrocie okazało się, że do żelaznej szufladki ktoś wepchnął Twojego Maluszka. Tzn. nie Twojego, ani też nie mojego, bo, wierzcie mi, żaden z moich maluszków nie zmieściłby się w całości do unijnej skrzynki pocztowej. Chyba, że do Google, bo tam dużo mega wchodzi, ale nie mam pojęcia jak to przeliczyć na kubaturę dziecka. No, w każdym razie było to wspomniane już wcześniej pismo "Twój Maluszek". Na okładce, przaśnej urody bobas, wyglancowany oliwką Johnson Baby, wołał nagimi dziąsłami o przejrzenie zawartości gazety. 
Co mi tam! - pomyślałam, warto rozbawić się jakoś po dwóch mega ciężkich antropologicznie nockach w taxi, podczas których po raz enty zrozumiałam, że statystyczny wałbrzyszanin niewiele ewoluował od neandertalczyka i różnica zasadniczo polega na noszeniu kurtki z ortalionu. Klasnęłam ciężko opuchniętymi z braku snu powiekami i zagłębiłam się w lekturze.

Najpierw uświadomiono mnie, że (o, eureko!) dziecko powinno wychodzić na powietrze, bo oddychanie nim świetnie dotlenia organizm i stymuluje odporność i że powinno się ruszać, bo ruch poprawia krążenie krwi. I że dziecko, które się nie rusza, to automatycznie też nie krąży i raczej powinnam wtedy zgłosić sprawę pediatrze, a on odpowiednim organom. 

A potem było tylko gorzej. Okazało się, że jestem niedbałą matką, bo i co z tego, że jak pada, zakładam dzieciom kalosze, jeśli nie są to Coccodrillo lub Elefanten? Że nie mam torby z przegródkami przeznaczonej dla mam Babymel za jedyne 259 zł, jonizatora powietrza Chicco (też 259 zł), Chrupaczków BoboVita (11 zł), nie noszę pod pazuchą syropów na suchy i mokry kaszel oraz chusteczek na suchą i mokrą kupkę Pampers, nie smaruję dzieci Nivea na wiatr (14 zł), nie zaszczepiłam na grypę, kleszcze i chuj wie co jeszcze i nie polałam wszystkego Domestosem, który 24 h na dobę zabija wirusa grypy (!). A potem podliczyłam reklamowaną wyprawkę do żłobka, która na początek wynosi jedyne 507 zł (serio).

W samym jądrze Ciemnogrodu, kąpie dzieci hurtowo w kranówie, narażam na kompot z jeżyn made by Babcia, pozwalam spać z kotem i czytam do snu zamiast zapalić interaktywną lampkę Interkobo. I to wszystko wypisują ludzie prawdopodobnie wychowani na krowim mleku w proszku, sprzedawanym na kartki, zasypywani mąką ziemniaczaną, z której wyprodukowany w domu kisiel był szczytem luksusu, podobnie jak vibovid. Biegali w ciuchach po starszym rodzeństwie, udzierganych zresztą na drutach, kąpali się tylko w soboty (drudzy w kolejności, w tej samej wodzie), a z dobrodziejstw medycyny mieli jedynie guajazyl i płyn Lugola. Pewnie, że czasy mamy inne, ale wtedy przynajmniej gadżety nie stanowiły o szczęśliwym dzieciństwie ani byciu dobrym rodzicem. Nostalgia...

Zastanawiam się, która z nas będzie miała fajniejsze, bogatsze wspomnienia z dzieciństwa, teraz wszystko jest przecież takie inne, materialistyczne. Patrzę na Kalinę i widzę jednak jakieś podobieństwo do mnie z czasów maszerowania do zerówki. Jest to konkretnie wielki siniak na policzku i zupełnie przeorany w starciu z glebą nos. Niby nic, a cieszy, bo przynajmniej jeszcze woli łapać dzwony na podwórku niż wielbić straszną mordę Hello Kitty.

poniedziałek, 6 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział VIII


animal terror

Jeśli ktoś myśli, że bierze się do domu zwierzęta, żeby ocieplić rodzinną atmosferę, to się może mylić.
Gdyby mój najstarszy kot miał indiańskie imię, pewnie by brzmiało Czarna Szmata lub Ta Która Niesie Pawia. Szykując sobie rzeczy do pracy, rączym susem ściągnęłam torbę i jeszcze ciepły paw Mamby chlupnął mi w oczy. I we włosy. A resztę rozgniotłam skarpetkami. Na wierzchu i w środku torby wiła się nowa, na wpół przetrawiona aplikacja. Nie wiem dlaczego znów wybrała moje rzeczy, ale mogę się domyślać, że sprowokował ją czarny kot ze skaju przyszyty do materiału. Spojrzał się krzywo, albo coś? Śpiewne dźwieki przypominajace jodłowanie w przyspieszonym tempie, wypadły z mych ust, a potem z domu wypadł kot pojmany na szafce kuchennej i najeżony jak szczotka do mycia kibla. 
Dlaczego nikt jej, kurna, nie ukradnie?!. Od prawie sześciu lat zostawia w różnych miejscach mieszkania śmierdzące dowody tego, że życie u boku ludzi nie jest podstawową radością jej istnienia. I choćby miała nie wiem jak blisko do kuwety, uwielbia defekację na meblach, łóżkach i w szafkach. Przychodzi z dworu chyba tylko po to, żeby zostawić minę lub wyswobodzić "kłaczka" z wysokości, a że ma słabość do wycieraczek, sąsiedzi szczerze nas nienawidzą. Dzień kręci się naokoło Mamby, musimy za nią dreptać i ją śledzić, bo trzeba bardzo pilnować, żeby nic głupiego jej do łba nie strzeliło. Za każdym razem, kiedy na nią patrzę, z żalem myślę, że przecież mogłam mieć rybki. 

A że to ukochany kot matki-Halyny, złego słowa nie można powiedzieć i należy sprzątać niespodzianki w milczeniu, a najlepiej z celebrą. Wieczór więc upłynął na porachunkach pokoleniowych na tle kocim. Halyna poczuła się dotknięta niepochlebnymi opiniami na temat Czarnej Szmaty i obdarzyła mnie ulubionym i jak dobrze znanym zestawem:
- Jesteś wredna i podła!
- Zapomniałaś dodać, że nienawidzę starszych ludzi.
- I jeszcze jedno ci chciałam powiedzieć, ty nienawidzisz starszych ludzi!

Spośród tylu epitetów, jakie mogła wybrać, zawsze używa tych trzech. Ale najbardziej krzywdzący jest dla mnie ten o starszych ludziach i zupełnie nie wiem skąd u niej to przekonanie, ani też jak to się ma do kota. Matka Polka Matce Polce zgotowała ten los. Tym razem obiecałam sobie, że przy następnej okazji osobiście oprawię kocicę w medalion i dam mamie, żeby mogła mieć ją zawsze przy sobie.

Na szczęście mam w domu jeszcze inne zwierzęta, które nie przejawiają skłonności dywersyjnych i chęci do siania niesnasek. I bardzo je lubię. Chociaż nigdy nie wiadomo co tam knują po swojemu.

Wypowiadam ci wojnę, czarna Mambo!

sobota, 4 września 2010

piątek, 3 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział VII



Matka Polka w szponach wiary


Nie planowałam zapisania dziecka na religię. Ale nie zdążyłam zaprotestować przeciwko wcieleniu córki w stadko Pasterza, bo widocznie w kraju, w którym wydaje się milion złotych publicznych pieniędzy na prywatną imprezę obrońców krzyża, wyznanie katolickie dostaje się w gratisie do numeru Pesel.
Przebyty z matką-Halyną burzliwy spór ideologiczny, wobec późniejszych wydarzeń, był więc pozbawiony większego sensu. Wyraz jej twarzy, gdy oznajmiałam plan dalszego radosnego życia w pogańskim obyczaju wraz z dwiema nieochrzczonymi córkami, był ciężki do opisania, nawet przy użyciu moich ulubionych zdań tak wielokrotnie-wielokrotnie złożonych jak system mebli Ikea do samodzielnego montażu. W ogóle nie trafiały do niej moje argumenty, że przecież nie chodzimy do kościoła więc nie będę się wygłupiać z katechezą, że szanuję inne poglądy, ale niech że nie będzie napastliwa, że duch ekumeniczny jest mi obcy, bo rano wyglądam jak przyjaciel wesołego diabła etc.
- Mam ciśnienie! - syknęła nieutulona w żalu Halyna, dając tym dyskretnie do zrozumienia, że jak będę szła do pracy, dzieci mam powierzyć chyba krasnoludkom.

Czekałam pod salą zabaw i rozkoszowałam się dziwną ciszą, która płynęła przez dziurkę od klucza. Inni rodzice byli tą ciszą wyraźnie zaniepokojeni. Wiadomo, że jak dzieci nic nie robią, znaczy, że robią coś złego. Nie powiem, mi też przez głowę przeleciała czarna myśl, że dzieciaki zrobiły coś niestosownego z panią wychowawczynią i jakoś tak przypomniała mi się scena z „Barbarelli” jak stado upiornych laleczek sunie na Jane Fondę i gryzie ją dotkliwie kłapiąc zębatymi paszczami.
Ktoś nawet pobiegł na górę, żeby sprawdzić, czy klasa nie ma zajęć gdzie indziej. Ale nie, grupa była w sali zabaw, zupełnie cicho siedzieli po turecku, a pośrodku tego kółeczka stała pani od religii i mówiła coś ściszonym głosem. Za kilka minut zaczęły wychodzić dzieciaki. Patrzę na moją córkę i myślę sobie, no rzeczywiście, chyba tylko dzieciątko Jezus jest w stanie tchnąć w tą dziewczynkę trochę pokoju i umiłowania bliźniego. Może niech chodzi na te zajęcia dopóki  nie zobaczę, że zdradza jakieś symptomy brainwashing?

A potem wyszła córka. Z religijną pieśnią na ustach „Serceeem kocham Jezusaaa, serceeem kocham Jezusaaa!”...
- Jak było dzisiaj, kochanie, co robiliście?
- Serceeem kocham Jezusaaa!
- Hm. Nie płakałaś jak wczoraj?
- Serceeem kocham Jezusaaa!
- Grzeczna byłaś, tęskniłaś za mamusią?
- Serceeem kocham Jezusaaaaa...
i tak ze dwie godziny.

Nie ma co, katechetka ma siłę przebicia. Gdzie ona była, kiedy próbowałam wyperswadować mojemu ojcu, inżynierowi Misińskiemu, że sklejanie mebli szarą taśmą do pakowania lub robienie łopaty do odśnieżania z ulubionej stolnicy mamy, nie jest dobrym pomysłem? Albo kiedy robiłam sobie trwałą ondulację?!
Al-kita-bu-azazel-ruhe! - wycharchotałam po aramejsku i córka ściszyła swą pieśń. Przed oczami miałam natrętne wizje, w których Kalina koczuje na Krakowskim Przedmieściu i z zapałem dzierga na drutach moherowe ocieplacze dla dziarskich staruszków. A tak się składa, że Kocuru jest właśnie w Wa-wie na delegacji i był pod pałacem oglądać to dziwo. Przez telefon relacjonował szokujące obrazki układające się w spektakl sajko-dramatico, godny samego mistrza Lyncha.
I jeszcze raz tego dnia przeszły mnie ciarki, gdy Kalina wygrzebała taką zabawkową trąbkę i zaczęła na niej wygrywać, bez cienia przesady, pierwsze takty „Dobry Jezu, a nasz Panie”...

Jak to dobrze, że już weekend! 

Jagoda i Lucjusz Kotowie








czwartek, 2 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział VI



Jak słodko zostać świrem!
  


Czwartek, 2 września 2010r.  Nad bladym ranem zwlekłam swoją bladą padlinkę z centrali taxi przed oblicze rozklekotanego niemniej jak ja autobusu linii 33, z dotkniętym obłędem kierowcą w środku. Podróż pełna scen z klasyków Hitchcocka, podczas której m.in. prawie przejechaliśmy kota, doprowadziła mnie przed próg Strasznego Dworu vel domostwa. Skradając się w ciemnościach z naiwną nadzieją, że pacholęta śpią jeszcze, już u drzwi łazienki, usłyszałam słodki szczebiot pociech mych: "Mamoooo, jeeeść! Siku! E,e! Ała! Kici-kici!".  Oraz plask kota Lucka, który stanowi od jakiegoś czasu materiał treningowy dla Jagody, pragnącej wystartować w lidze żłobkowej NBA.

Nakarmiwszy, przewinąwszy, napoiwszy i uspokajawiwowowszy gromadę, pospiesznie próbowałam się doprowadzić do stanu używalności i umyłam głowę z roztargnienia w kuble wody z ostatniego mycia podłogi w 1994r. Przebrałam też starszego potwora za grzeczne dziecko, używając modnej w tym sezonie tuniki w marynarskie pasy i czarnych, zgrzebnych spodni, prawdopodobnie od piżamy. Dla niepoznaki, na włochatej głowie uplotłam jej dwa niewinne kucyki.

Ponieważ nie spałam po upierdliwej nocce w pracy, w drodze do szkoły mamrotałam pod okopconym fajkami nosem jakieś mantry, że taksóweczka czeka i jaki adres i w ogóle, jaką wódkę ma kupić kierowca? Dziecko nie mogło doczekać się szturmu na salę zabaw, na której pragnęło od zawsze bawić się w pożogę i zniszczenie, no to byłyśmy wcześniej i sterczałyśmy bez sensu pod szatnią chyba ze 20 minut, które mogłabym przecież już dawno wykorzystać w sposób nieprzyzwoity z Morfeuszem. Ostatecznie porzuciłam mesKalinę w placówce opiekuńczej i modląc się w duchu o opiekę nad wątłymi murami szkoły 1000-lecia im. Gustawa Morcinka und Łyska z Pokładu Idy, podczas trzęsienia ziemi i żeby ruchy tektoniczne nie dotarły na Południe Osiedla, bo Ja Tam, Kurna, Zamierzam Spać, runęłam w poduchy.

Zbudził mnie krzyk. Jagody. Pamiętała dobrze nauki starszej siostry, że mateńkę trza budzić siłą głosu odpowiednią tembrowi Celine Dion tuż po komunikacie, że Titanic tonie i że za piosenkę promującą film, dostanie tylko 25 dolców . Wskoczyłam w spodnie (chyba ojca) i pobiegłam do depozytu odebrać córkę.
Widok przykry był. Posród spokojnych, pilnie kończących kolorowankę dzieci, stała ci ona, z glutem po sam pas, w stanie ulubionego amoku i transu pt. Nic Do Mnie Nie Trafia. Chlipała i wrzeszczała, bo nie zdążyła skończyć malować i nigdzie stąd nie pójdzie i świat jest do dupy. Ciśnienie moje osiągnęło pułap tak wysoki, że gdybym miała możliwość podłączenia się do tej maszynki miarującej parametry pulsu, której moja mama używa w celu wykręcania się od opieki nad wnuczętami, ta wystrzeliłaby radośnie w kierunku pierścieni Saturna (mówię o maszynce, Halyna ma chorobę lokomocyjną). Myśl, Miśnia, myśl - nie daj się ponieść, myśl o rzeczach PRZYJEMNYCH, o muzyce Pixies myśl, o nocach na Klasztorzysku, o pizzy "4 sery" z Biedronki...

Cóż było robić? Po długich pertraktacjach, w końcu obezwładniłam młodą i doprowadziłam na miejsce meldunku. Niestety,srogi humor  nie odpuścił i co gorsza udzielił się krwiopijczyni młodszej. Więc dzieci piszczały i wyły, tupały, wydawały ultradźwięki, a z mej gardzieli jątrzyły się przy tym dźwięki niepogodne, informujące wszystkich sąsiadów, że jestem w głębokiej... niedoli.

Byłam tak rozsierdzona, że już sama nie wiedziałam, do którego ojca mam zadzwonić najpierw. Bo trzeba Wam wiedzieć, że wywodzę się z rodziny o tak głęboko zakorzenionym w tradycji  patriarchacie, że ojciec jest dobrem nadrzędnym więc mamy ich wielu, u mnie przypada po jednym, osobnym, na dziecko :) Ostatecznie zadzwoniłam do ojca proboszcza i dopiero kiedy wyrzuciłam w słuchawkę ostatnie 2 hity Behemota, zrobiło mi się tak jakoś lżej na wątrobie (której nie mam).

A jutro od nowa...

Amen.


środa, 1 września 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział V



Matka Polka zagląda w krater Wezuwiusza


Drogi Pamiętniczku! W poprzednim odcinku zajęłam się (zupełnie bez celu i sensu, ale to cała ja) dumaniem nad tym, dlaczego dzieci mogą bez umiaru i uszczerbku zajadać się świństwami zdającymi się być pochodnymi odrdzewiacza, wc-pickera i lakieru do paznokci, a my nie. Oczywiście boleję nad tym, bo o ile bardziej ekonomiczne by było moje życie, gdyby zamiast szlachetnych trunków, można by strzelić sobie lampkę petrygo lub odżywiać się samym glutaminianem sodu. A tak – bankrutuję w tesco przy kasie pełnej żywności drogiej, choć jakościowo bliższej śruty dla zwierząt, a desperados (o zgrozo!) kosztuje 4,15 zł.

No, ale porzućmy te pokarmowe dywagacje, bo wiem, że tego bloga czytuje moja Ciocia Krystyna, która zawsze dziwi się, że ludzie marnują tyle czasu na rozprawianie o jedzeniu, gdyż sama je jak ptaszek (i to bynajmniej nie marabut) a mimo mych usilnych prób zmiany jej nawyków, pije też drastycznie mało alkoholu.

Wróćmy do Baudelairowskich Kwiatów Zła czyli istot zwanych dziećmi. Mój starszy wysysacz energii - Kalina, właśnie zaczęła „zerówkę”. Jakie to niesprawiedliwe, że człowiek dopiero co zacieszał i nie posiadał się ze szczęścia, że opuścił mury szkoły i może teraz na legalu zapomnieć wszystkie cenne informacje, jakie musiał wykuwać z książek, a tu rach-ciach i znów tam muszę łazić i (chroń mnie, Hern!) ślęczeć nad tym samym z własnym dzieckiem!

 Strasznie mnie nurtuje, kto o zdrowych zmysłach zostaje pedagogiem, skoro mądrość ludowa głosi, że dzieci są jak pierdnięcia – da się wytrzymać tylko z własnymi.
Z tego miejsca serdecznie współczuję wychowawczyni mojej córki. Nie chcę sobie wyobrażać, jakie mysli bedą nie raz kłębić się w jej głowie, skoro ja wielokrotnie prawie implodowałam jak wielkie szambo, próbując powstrzymać zszargane nerwy. Bardzo tej Pani jestem wdzięczna za wzięcie choć części egzorcyzmów na siebie, chociaż przecież wcale się nie znamy i nie wisi mi żadnej przysługi.

5-latek idzie w tryby machiny, wszyscy się cieszą, ZUS już liczy zyski. A ja siedzę zdjeta strachem, że dopiero wyjdzie prawdziwa natura mojego dziecięcia. Dotychczas złe moce zataczały kręgi w najbliższym otoczeniu. W czterech ścianach walczyłam bohatersko z nieusłuchanym demonem, próbowałam okiełznać ZUO, paliłam mirrę i inne rzeczy na „m”, sypałam w rogach sól, rytualnie nie myłam nóg przez 2 miesiące, jadłam eskalopki podczas pełni książyca, odprawiałam codzienne gusła. A teraz przyjdzie oddać owoc mojej pracy w ręce zupełnie obcej i bogu ducha winnej Pani nauczania początkowego.
I nie wiem, czy wszystko pójdzie gładko, czy też proces ich docierania się będzie erupcją wulkanu, miedzygalaktyczną walką dobra ze złem, eksplozją oparów siarki, dźwiękiem trąb jerychońskich, zawyją wilki, huknie tętent końskich kopyt jeźdźców apokalipsy i śpiew Maryli Rodowicz, lawa zaleje Pompeje i utopi Atlantydę...

Znikąd pociechy. 
Nie znalazłam odpowiedzi w żadnej gazetce typu Mój Maluszek, Twoje Dziecko, M jak Mama. Tam tylko kazali mi kupić johnson&johnson, wózek chicco, ubrać dziecko w h&m i dać do picia nestle. Takie gazetki to tylko Bravo żerujące na strachach i ambicjach mam. Roi się w nich od pytań w stylu „moje dziecko oddycha – czy to normalne?!”, „Grześ zjadł cukierka z podłogi, której nie wyparzyłam! Czy powinnam jechać na pogotowie?”, „Czy kot może udusić w nocy moje dziecko?” etc. Więc albo wypisują to kobiety pozbawione choć krzty instynktu, albo te niby-rubryki z pytaniami i poradami są tam tylko po to, żeby czymś poprzetykać reklamy. Mogę się założyć o Cytrynówkę Lubelską, że to drugie i że „redaktorzy” sami wymyślają teksty o palących problemach świeżo upieczonych mam, a klaszczą przy tym w uda i doznają bezdechu ze śmiechu, bawiąc się równie doskonale jak faceci przebrani za babki w skeczach Monty Pythona.

Powodzenia w szkole, moja kochana Kalinko-Strychninko! :)


poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział IV



Matka Polka vs. Krówka-Ciągutka


Od zawsze głowiłam się nad tym, jakie mechanizmy żądzą mamami, babciami i wszelkimi ciotkami, kiedy chcąc nagrodzić lub zwyczajnie rozpieścić dziecko, dają mu słodycze. Oczywiście sama tak robię. Te wszystkie cukierki, gumy, żelki, czipsy o składzie chemicznym szamponu przeciwłupieżowego, wytwarzane zapewne w wielkich fabrykach na wschodnich rubieżach Azji, małymi chińskimi rączkami.
Zauważcie sami, nikt normalny przecież nie mówi „-Byłeś taki grzeczny dziś, w nagrodę dam ci jabłuszko”. Bo zamiast gruszki, ogóra kiszonego czy szklanki wody oligoceńskiej, tzw. dobry rodzic wręcza dziecku całą tablicę Mendelejewa, opakowaną w kolorowy papierek. Nie trzeba wcale znać się na makrobiotyce, kuchni pięciu przemian, ani tych wszystkich zwariowanych zabawach ze skrobią, białkami itd., żeby wiedzieć, że cukier ma pieszczotliwą ksywkę „biała śmierć”, aspartam rozpuszcza mózg, czerwony barwnik w cuksach i napojach powoduje raka, a te wszelkie E-coś tam, są zwykle trujące. Dlaczego więc rodzic karmi dziecko trucizną?

Ha! i właśnie w tym miejscu pojawia się kolejny argument na obronę mojej hipotezy, że przecież dzieci to małe wampirki. Muszą mieć w sobie jakieś moce super-natural, bo powiedzcie sami – jaki zwyczajny organizm przeżyłby w zdrowiu taki „spoż-goth” ( czyli spożywczy gotyk, określenie uknute przez Elżbietę szaRapową, metaforycznie opisujące asortyment w miejscowym Kurmanbajew-Supermarket), jakim atakowany jest od urodzenia? To oczywiste, że w dzieciach drzemie coś paranormalnego, jeśli trucie oranżadą z Helleny im nie szkodzi.

To tak samo oczywiste jak fakt, że dzieci są z gumy. Jaki dorosły zniósłby bez żadnego uszczerbku tyle fikołków z łóżka, podwójnych tulupów ze schodów i salt mortale przez kierownicę roweru? Gdyby komuś się to udało, to prawie pewne jest, że był on tym Ukraińcem, który mając 4 promile we krwi, wyskoczył podczas libacji za flaszką z 9 piętra i tylko skręcił sobie nogi. Ale to się nie liczy, ponieważ za sprawą alkoholu gość opanował do perfekcji sztukę przetrwania w stanie nieważkości, co uratowało mu życie oraz stało się dla mnie inspiracją, gdyż jako osoba wyjątkowo niezborna, muszę pochłaniać codziennie spore ilości etanolu by chronić moje marne, 30-letnie truchełko przed poważnymi urazami.

Dzieci mają też coś z motyli. Każdy, patrząc na nie, wpada w zachwyt, że takie piękne, efemeryczne, słodkie i niewinne, no cud natury po prostu. Któż by podejrzewał taką istotę o jakieś mroczne tajemnice i brzydkie drugie dno? Żyłam w tej błogiej niewiedzy dopóki jakieś 13 lat temu w Bieszczadzkim Parku Narodowym natknęłam się na sporą grupę uroczych motyli „kapuśniaczków”, żerujących na ...wielkiej ludzkiej kupie! Złudzenia prysły jak bańka mydlana, ba! jak oczy kota przegryzającego przewód elektryczny. Byłam bardzo rozczarowana, niemal tak jak w chwili, w której dowiedziałam się, że wokalista Erasure jest gejem i że Święty Mikołaj to tak naprawdę moja mama kupująca lalkę w Baltonie. Te motylki-profany powiedziały mi, że warto poszukać drugiego dna, mrocznej natury rzeczy pozornie dobrych i doskonałych. Z czasem zrobiłam się bardziej podejrzliwa i jeśli coś jest słodkie jak miód, albo nawet miś haribo, wietrzę spisek. I wyobrażam sobie ociekającą lukrem Kasię Cichopek-Landrynek, jak w domu chodzi z wilczurem, szpicrutą i monoklem i bije tego swojego męża kapciem, klnąc szpetnie.

Ale wracając do zawikłanego sedna, o ile ktokolwiek potrafi je wyłuskać z tej mojej chaotycznej pisaniny, dzieci poza odżywianiem się energią matki, z powodzeniem pałaszują słodką truciznę, która również je napędza. Może to jakiś niezbędny składnik wampirzej diety? Obserwuję często na placu zabaw taką znajomą dziewczynę. Przychodzi tam ze swoją (bardzo wampiryczną) córką i zawsze ma na wyposażeniu CAŁĄ REKLAMÓWKĘ  słodkości dla niej + zestaw awaryjny w torebce. Szokuje mnie zarówno pomysłowość matki, jak ilości lizaków i mordoklejków, jakie jest w stanie pochłonąć ta mała dziewczynka. Bez kitu i bez przerwy, ona w kółko coś żuje i międli, a im tego więcej wcina, tym bardziej jest nieznośna. Kiedyś bardzo rozbolał ją na tym placu zabaw brzuszek. Matka panicznie zastanawiała się czy z obiadem coś było nie tak, a może to jakiś wirus z przedszkola? Pobiegły do domu, a za godzinę już były z powrotem, z cukiernią w reklamówce.
Jaki z tego morał? Dawka toksyny zdolna wywołać u dorosłego 4 cukrzyce i spektakularną eksplozję cholesterolu, u dziecka w najgorszym razie zostanie załatwiona efektownym, bardzo kolorowym pawiem.

sobota, 28 sierpnia 2010

Z dziennika Matki Polki - rozdział III


Bardzo Cię kochamy, Mamusiu...

Poza tym od dzieci boli głowa.Dzieci wydają takie specjalne ultradźwięki zdolne zabić na miejscu świnkę morską i spowodować masowe migracje wielorybów  w kierunku Trójkąta Bermudzkiego. Te dźwięki są naprawdę bardziej straszne niż krzyk twojej matki oraz fonia strzelaniny z Medal Of Honor twojego faceta. Gorsze niż gwizd wiertła u dentysty i okrzyki "Jebać Śląska!" gdy twoi kumple wracają z meczu nocą, pod twoimi oknami.
Specjalnie wygenerowane przez matkę naturę  struny głosowe to istny aparat represji i wunderwaffe będące nieodłącznym wyposażeniem małego wampira energetycznego już od pierwszego momentu aktywności na tem padole. Wmawiano wam może, że położnik sprzedaje noworodkowi klapsa żeby udrożnić jego drogi oddechowe? Żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku? Bzdura! Lekarz tym gestem  prowokuje małego wampira do wydania swojego pierwszego ultradźwięku, tak żeby matka miała choć mglisty obraz tego, co czeka ją w przyszłości. A wiadomo, że jest to jedyny moment kiedy można jeszcze zostawić dziecko w szpitalu! Ale nieeee, mały gnom już zdążył strzelić z oczu promieniami x-rays i każda z nas nabiera się na tę niewinność i kwituje pierwszy krzyk wytryskiem łez wzruszenia oraz zachwytami jak to to pięknie kwili. A potem latami narażamy się na działanie tego, przeszywającego każdy kwant i kwarek naszego organizmu, dźwięku. I jeszcze ludzie śmią się dziwić, że migrena to przypadłość prawie wyłącznie kobieca. Dziwią się, że wcinasz paczkami ibuprofen, mówią "coś ty taka chorowita, słaba?", dowalają ci, jakby, cholera, nie wystarczyło comiesięczne upokorzenie  w postaci okresu, albo że musisz się golić, chociaż wcale nie jesteś ani facetem, ani orangutanem.

Matki młodocianych wampirów powinny dostawać regularny ekwiwalent za pracę w szkodliwych warunkach. Bo przecież w żadnej innej robocie, poza wychowywaniem dziecka, szef nie wymusza wszystkiego piskiem i tupaniem, nie musisz go karmić piersią i nie każe sobie podcierać pupy. Dodatek powinien być na tyle wysoki, abyśmy mogły robić sobie dobrze w tej samej klinice chirurgii plastycznej i SPA, co Jolanta Kwaśniewska. Żeby było nas stać na zawsze dyspozycyjną niańkę, której obecność pozwoli nam wziąć prysznic dłuższy niż 3,5 sekundy i poprowadzić rozmowę telefoniczną nie przerywaną wiecznym ściąganiem dziecka z parapetu. Np. teraz mogę przez chwilę pisać ten rozdział tylko dlatego, że jeden mój wampir drzemie przedobiednio, nabierając sił na emisję ultradźwięków do wieczora, a drugi smaruje nowe ciuchy i dywan w małym pokoju budyniem czekoladowym. Mam więc względny spokój. Biorę głęboki oddech, wypiję kawę i postaram się wytrzymać do końca dnia, bo dopiero przy układaniu potworów do snu, usłyszę magiczną formułkę "bardzo Cię kochamy, Mamusiu", która z miejsca wymazuje z pamięci wszystkie straszne wymuszenia rozbójnicze moich dzieci.
Houk!
GRY